2 lutego 2016

 *


*

25 października 2013
G. 

Jest pierwsza w nocy. Siedzę na balkonie mojego obskurnego, hotelowego pokoju i patrzę na rozjarzoną światłami panoramę miasta. Na niebie nie widać ani jednej gwiazdy. Jest czarne jak kawa, którą piję i tusz długopisu, którym zapisuję te słowa. Nie podoba mi się. Nie lubię zachmurzonego nieba, na którym nie widać gwiazd. Chyba nie zasłużyłam dziś na to, by je zobaczyć. A specjalnie po to wyszłam na balkon. To najlepsza część mojego hotelowego pokoju. Jest maleńki, ale widać z niego to, co najważniejsze. Niebo i rozciągające się w dole ulice. Wiesz, lepiej niż ktokolwiek, że zawsze uwielbiałam obserwować życie miasta. Nie ma miejsca, które zapewniałoby do tego lepszą perspektywę, niż balkon. Dlatego nie narzekam na mój mały pokój, na twardy materac, ani na cieknący w łazience kran. W chwili, gdy czuję, że to wszystko bez sensu, że powinnam wracać, po prostu wychodzę na balkon. Patrzę na dół, na krążących po ulicach ludzi, albo w górę, na niebo i od razu poprawia mi się humor. 
Berlin jest wspaniały. Brama Brandenburska, ta sama, która zawsze tak zachwycała mnie na zdjęciach, na żywo zrobiła na mnie jeszcze większe wrażenie. Cudownie było móc dotknąć czegoś, co do tej pory oglądało się jedynie w kolorowych przewodnikach kupowanych na wyprzedaży w lokalnej księgarni. Na pewno doskonale je pamiętasz. Niektóre przynosiłam do Ciebie. Piętrzyły się na Twoim parapecie, a w ostatnich miesiącach pokryły się pewnie grubą warstwą kurzu. O ile jeszcze się ich nie pozbyłeś, co w zasadzie byłoby sensownym posunięciem. 
Nie wiem, dlaczego wybrałam Berlin. Nie figurował na pierwszym miejscu mojej listy życzeń, nigdy nie myślałam o nim jak o jednym z miejsc, które koniecznie muszę zobaczyć przed śmiercią. Oczywiście, pociągał mnie, wydawał się piękny, lubiłam o nim czytać i zakreśliłam go zielonym okręgiem na mojej mapie świata. Ale nigdy nie przypuszczałabym, że będzie pierwszym miastem, które odwiedzę. Nie wiem, dlaczego tak się stało. Siedzę tu już trzeci dzień, przemierzam niemieckie ulice i na każdym kroku słyszę ten twardo brzmiący język, którego nigdy nie potrafiłam się nauczyć, ale nadal nie rozumiem, po co tu jestem. Czysty przypadek. Spakowałam walizkę i pojechałam na lotnisko, gotowa wsiąść w pierwszy samolot do Holandii. Najbliższy startował za dziewięć godzin, a ja, w przypływie nagłego szaleństwa, uznałam, że nie mogę tyle czekać i kupiłam bilet do niemieckiej stolicy. Tylko dlatego, że samolot startował za czterdzieści minut, a na pokładzie wciąż były wolne miejsca. Idiotyzm. Wiem, że tak byś to skwitował. Może miałbyś rację. Po wylądowaniu nie miałam bladego pojęcia, co robić. Przez ostatnie dwa dni studiowałam mapę Amsterdamu, a nie Berlina. Totalny idiotyzm. Ale znalazłam tani hotel, zapamiętałam kilka niemieckich słówek i jakoś dałam sobie radę. 
Dziś rano padał deszcz. Pakując się, wzięłam tylko najpotrzebniejsze rzeczy. Nawet mi nie przyszło do głowy, by zabrać ze sobą parasol. Wyszłam mimo to, nie chcąc marnować ostatniego dnia w tym mieście na siedzenie w hotelu i oglądanie niemieckiej telewizji, z której nic przecież nie rozumiem. Kręciłam się bez celu po zalanych deszczem ulicach, aż w końcu weszłam do sklepu z pamiątkami. Wiesz jak trudno znaleźć pocztówkę, na której nie byłoby Bramy Brandenburskiej? Stałam tam jak głupia, woda kapała mi z włosów, a sprzedawca patrzył na mnie jak na najgorszego wroga, chociaż nie byłam jedyną klientką, która oprócz zapłaty miała po sobie zostawić również mokrą kałużę na, do tej pory lśniącej czystością, podłodze jego sklepu. W końcu znalazłam ładną widokówkę, z panoramą miasta, dokładnie taką jaką widzę przed sobą teraz. Zdjęcie zrobiono nocą, Berlin mienił się światłami i wyglądał po prostu pięknie. Nawet wzięłam ją w ręce i zamierzałam za nią zapłacić, ale w ostatniej chwili zmieniłam zdanie. Odłożyłam ją na miejsce i zamiast niej wyciągnęłam jedną z takich, jakich były jeszcze dziesiątki. Była podobna do zdjęcia, które oglądaliśmy razem w jednym z przewodników, chyba dlatego to na nią padł wybór. Wciąż mnie to zdumiewa, bo przecież nigdy nie byłam sentymentalna. 
Wysłałam tę kartkę do Ciebie. Bardziej pod wpływem impulsu, niż z rozmysłem. Nie wiem, jak na nią zareagujesz. Mam tylko nadzieję, że nie znienawidzisz mnie jeszcze bardziej, niż dotąd. 
Gdy teraz o tym myślę, chyba dociera do mnie dlaczego wybrałam jednak właśnie tamtą widokówkę. Dlaczego okazałam się tak sentymentalna. Dziś rano padał deszcz. Lało jak z cebra. Dokładnie tak, jak w dniu, w którym się poznaliśmy.
E.

*

Doskonale pamiętał dzień, w którym spotkał ją po raz pierwszy. Z ciemnych chmur leciały ciężkie krople deszczu. Zawsze podobało mu się określenie niebo płakało, choć nigdy go nie używał, uważając je za zbyt pompatyczne i sentymentalne, nawet jak na niego. Ale tak właśnie myślał o tamtym marcowym przedpołudniu. Niebo płakało, a teraz docierało do niego dlaczego, choć wyjaśnienie było jeszcze bardziej pompatyczne i sentymentalne niż samo określenie. Płakało, bo już wtedy wiedziało, że ich spotkanie z góry skazane jest na porażkę. Pewnie każdy oprócz nich samych by się tego domyślił, ale wtedy nie mógł się tego spodziewać. Niebo mogło sobie wylewać rzewne łzy nad jego głową, to nie miało najmniejszego znaczenia. Spotkał ją i nagle zupełnie przestało go interesować to, jaka jest pogoda, jaki mamy dzień tygodnia albo kto wygrywał w poprzedniej kolejce Scottish Premier League. No, może z wyjątkiem tego ostatniego. To nigdy nie mogło przestać go interesować, choćby się waliło i paliło. 
Pamiętał ten dzień jakby to było wczoraj, choć minął ponad rok, a ona zdążyła zniknąć z jego życia. Był piątek, ostatni dzień tygodnia, w którym odbywali poranny trening. W niedzielę mieli zagrać z St. Johnstone, jeden z ostatnich meczów w sezonie. Mecz, w którym strzelił gola. W swoim absolutnie romantycznym usposobieniu ubzdurał sobie, że to jej zasługa. Choć znał ją od zaledwie dwóch dni i zdążył z nią zamienić tylko kilka zdań. 
Oczarowała go od pierwszej chwili. Wyszedł wtedy z treningu kilka minut wcześniej, tłumacząc się jakąś nagłą urzędową sprawą, którą koniecznie musiał załatwić. Dziś nie pamiętał już nawet o co chodziło. Umowę z kablówką czy firmą od wywozu śmieci? Nie miał zielonego pojęcia. Wiedział jedynie, że się spieszył, więc wychodząc ze stadionu nie kwapił się nawet, by naciągnąć na głowę kaptur, choć lało jak z cebra. W ekspresowym tempie udał się na parking i odszukał na nim swój samochód. Po czarnej karoserii ślizgały się krople deszczu, zmywając z maski ptasie odchody. Usiadł za kierownicą i przerzucił torbę na siedzenie pasażera. Włączył wycieraczki i powoli ruszył z parkingu. Nie zauważył jej, tak samo jak nie zauważył dziury, w którą wjechał. Pech chciał, że tego dnia deszcz padał od samego rana, a dziura, która na co dzień mogłaby stanowić zagrożenie jedynie dla zawieszenia jego samochodu, dziś była wypełniona brudną wodą. Usłyszał przeraźliwy pisk. Wyłączył silnik i wyskoczył z samochodu, by poszukać jego źródła.
Stała zaledwie metr od niego, w sukience ze zwiewnego materiału, czarnej, w drobne białe groszki, sięgającej prawie do kolan i krótkiej skórzanej kurtce z kieszeniami na suwaki. Był gotów się założyć, że w jej lekkich półbutach chlupocze woda i zastanawiał się, jak można być na tyle nieodpowiedzialnym, by wybrać podobne obuwie na taką pogodę. Odchyliła delikatnie najbardziej pstrokaty parasol jaki kiedykolwiek widział, na tyle, by móc spiorunować go wzrokiem, ale jednak doszczętnie przy tym nie zmoknąć. Burza ciemnych loków okalała jej głowę, a na pokrytej piegami twarzy malował się złowrogi wyraz. W lewej ręce trzymała duży bukiet kolorowych kwiatów, przystrojony błyszczącą, pomarańczową wstążką. Była wysoka. Miała pewnie z metr osiemdziesiąt wzrostu i nawet stojąc na płaskim obcasie, nie wyglądała przy nim na śmiesznie małą. Wydała mu się wtedy zjawiskowo piękna. Jedyny problem polegał na tym, że po jej nogach spływała wymieszana z błotem deszczówka, prosto z kałuży, w którą nieopatrznie wjechał.
- Patrz jak jeździsz, kretynie! - krzyknęła ostro lekko gardłowym głosem, który każdemu innemu człowiekowi na jego miejscu bardziej pewnie przypominałby żabi skrzekot niż cokolwiek innego.
Czy gdyby w tamtym momencie wiedział, ile cierpienia zafunduje mu ta wrzeszcząca dziewczyna na patykowatych nogach, postąpiłby inaczej? Przeprosił, wsiadł do samochodu, odjechał, jak gdyby nigdy nic się nie stało i zapomniał o jej ciepłych, brązowych oczach i włosach przypominających makaron? Nie. Nie, nie zrobiłby tego. Nie odjechałby, nie zapomniał. Nawet gdyby wiedział, że półtora roku później jej już nie będzie w jego życiu. Zbyt wiele mu przez te kilkanaście miesięcy dała, by mógł z niej tak łatwo zrezygnować. Cieszył się, że to nie skończyło się jeszcze zanim na dobre nie zdążyło się rozpocząć, że nie wrócił do samochodu i nie odjechał, choć tak byłoby przecież dużo prościej.
- Przepraszam! Nie zauważyłem tej przeklętej dziury. Zawsze o niej zapominam.
- I to ma cię niby usprawiedliwić? - prychnęła, machając przy tym parasolem tak mocno, że musiał się uchylić. - Sklerozę powinno się leczyć!
- Nie ty pierwsza mi to mówisz - odparł zanim zdążył ugryźć się w język.
- Więc może w końcu kogoś posłuchasz - warknęła i bez żadnego ostrzeżenia wetknęła mu w ręce swój bukiet.
- Dziękuję? - wyjąkał niepewnie, po chwili serdecznie tego żałując, gdy w odpowiedzi zmierzyła go jedynie pogardliwym spojrzeniem. Stał tam jak ostatnia oferma, w jednej ręce trzymając wiecheć kolorowych margaretek, a drugą rozpinając klubową bluzę i próbując nią jakoś osłonić kwiaty i uratować je przed lejącym się z nieba deszczem. Bezradnie patrzył jak dziewczyna wyciąga z niewielkiej torebki paczkę chusteczek i ze złowieszczym grymasem na twarzy ściera z nóg krople brudnej wody.
- Może wejdziemy pod dach, co? - spytał, wskazując ręką, w której trzymał kwiaty, w stronę wejście na stadion.
- Z tego, co kojarzę to tam wcale nie ma dachu - mruknęła i zanim zdążył wyjaśnić, że przecież wcale nie chodziło mu o to, żeby poszli prosto na boisko, dodała, że nie ma na to czasu, że się spieszy i że przez niego pewnie i tak jest już spóźniona.
Rzadko się czerwienił, ale równie rzadko zjawiskowe kobiety dawały mu taki łomot. I wcale nie potrzebowała do tego pięści, choć nimi też pewnie umiałaby się posłużyć. Nie wiedział, co powiedzieć, więc jedynie kolejny raz wydukał jakieś nieskładne przeprosiny i sterczał obok niej jak słup soli, dochodząc do wniosku, że jeśli postoi tak jeszcze chwilę, to jej piękne kwiaty raczej nie wyjdą zwycięsko ze starcia z miażdżącymi je kroplami deszczu.
- To bez sensu - mruknęła pod nosem, rezygnując z prób wyczyszczenia butów i szybko się wyprostowała, a on kolejny raz mało nie dostał parasolem w oko.
- Chwała Bogu, ty nadal tutaj!
Oboje odwrócili się w tym samym czasie i tym razem, zgodnie ze starym powiedzeniem, twierdzącym, że do trzech razy sztuka, nie udało mu się uniknąć starcia z jej kolorowym parasolem. Od strony stadionu biegł w ich kierunku Thomas, wymachując dziko rękoma i nie kwapiąc się nawet, by naciągnąć na głowę kaptur. Gdy stanął przy nich, deszcz zdążył już posklejać jego włosy w strąki. 
- Myślałem, że już pojechałeś i że będę musiał błagać Browna o podwózkę albo, co gorsza, zasuwać na piechotę. Z nieba mi spadłeś - Rogne roześmiał się wesoło i pacnął go w ramię, z ciekawością spoglądając to na kwiaty, to na stojącą przed nimi dziewczynę. - Nie przedstawisz mnie? - spytał żałośnie, a Grek mógłby przysiąc, że drugi raz w ciągu zaledwie kilku minut spalił raka.
- W zasadzie to... - zaczął niepewnie, nie bardzo wiedząc, co powiedzieć i niezgrabnie machając przy tym bukietem, który w starciu z deszczem oklapł i nie był już ani w połowie tak okazały jak w chwili, gdy zobaczył go w ręce dziewczyny.
- To bez sensu - powtórzyła ostro, zupełnie nie zwracając uwagi na szczerzącego zęby Thomasa. Zerknęła na zegarek, zaklęła pod nosem i wyrwała kwiaty z rąk Georgiosa. - Jestem spóźniona, mokra, a to - dodała, mierząc bukiet beznamiętnym spojrzeniem - wygląda jakby pies to przeżuł. Nienawidzę tej cholernej dzielnicy - zakończyła, odwracając się na pięcie i odchodząc bez pożegnania.
Przez dobrych dziesięć sekund stał jak wryty, obserwując jej oddalającą się sylwetkę i nie do końca rozumiejąc, co się właśnie stało.
- Co to za jedna? - spytał Thomas, wyrywając go z otępienia.
- A bo ja wiem - mruknął, wsiadając do samochodu. Rogne bezceremonialnie wpakował się na fotel pasażera i przerzucił obie torby, własną i jego, na tylne siedzenie.
- Nie znasz jej?
- A wyglądało to tak, jakbym ją znał? - spytał ze złością, zerkając w boczne lusterko i ostrożnie manewrując, próbując wyjechać z kałuży tak, by nikomu więcej nie zafundować prysznicu z deszczówki. Choć w promieniu kilku metrów nikogo nie było, jedynie sylwetka dziewczyny na patykowatych nogach rozmywała się w deszczu kawałek dalej. Włączył kierunkowskaz i po kilkunastu sekundach oczekiwania wślizgnął się w wyrwę w sznurku samochodów sunących London Road.
- Skąd ona się tu wzięła? - dopytywał nieustępliwie Thomas, wyciągając z kieszeni sportowej bluzy zbożowego batonika i połykając go w trzech kęsach.
- Przestań mlaskać - rzucił Georgios, próbując wypatrzyć drogę zza zasłony deszczu, która co chwilę spływała po szybie. - Nie mam zielonego pojęcia, po prostu tu była.
- A dokąd szła?
- Nie wiem - odpowiedział po raz kolejny, czując nagłą irytację. Nic nie wiedział. Nie wiedział po co tu była, skąd się wzięła, dokąd szła, po co jej były te kwiaty, ani nawet jak miała na imię.
- Stary, jeśli tak to wygląda, to ja się nie dziwię, że ty nadal jesteś sam. Słyszałeś o czymś takim jak flirt?
- Flirt?
- No kurde, taka okazja, a ty nawet do niej nie zagadałeś.
- Oblałem ją wodą, debilu. Nie sądzę, żeby to była najlepsza sposobność do flirtu.
- Głupi jesteś. Ja w takiej sytuacji... - zaczął Thomas, ale nie zdążył dokończyć. Zamiast tego zaczął wymachiwać ręką, w której wciąż ściskał kolorowe opakowanie po batonie. - Zjedź tutaj! Tu, na przystanek!
Georgios zareagował odruchowo. Kierunkowskaz, rzut oka w lusterko, szybki zjazd na prawy pas, a potem na linię przeznaczoną dla autobusów.
- Co ty wyprawiasz? - krzyknął, widząc, że Thomas otwiera okno, a do wnętrza samochodu zaczynają wpadać zimne krople zacinającego deszczu.
- Cześć! - Wypalił Rogne, wystawiając głowę przez okno i uwieszając się na drzwiach. - Kolega chciał przeprosić za wcześniej. Nie potrzebujesz przypadkiem podwózki? Obawiam się, że autobusy jeżdżą tędy strasznie rzadko.
Odchylił się lekko do tyłu i wskazał palcem na Georgiosa, a ten w końcu mógł zobaczyć, do kogo mówił, bo jego głowa nie zasłaniała mu już widoku. Dziewczyna uniosła lekko parasolkę, patrząc niepewnie na Thomasa, a po chwili zaglądając w głąb samochodu i sprawdzając, kto siedzi za kierownicą. Był pewien, że mu się to przywidziało, ale miał wrażenie, że uśmiechnęła się lekko, widząc jego zdezorientowaną minę. Sądził, że ich wyklnie i przepędzi na cztery wiatry, na pożegnanie atakując jeszcze jego nowiutki samochód swoją kolorową parasolką. Później doszedł do wniosku, że naoglądał się chyba za dużo filmów. Cofnęła się o krok, złożyła parasol i strzepnęła z niego wodę, a potem wsiadła na tylne siedzenie, bez trudu mieszcząc się na skrawku wolnego miejsca, obok ich sportowych toreb.
- Gdzie jedziecie?
- Za rzekę - odpowiedział Georgios, wyjeżdżając z zatoki.
- Aytoun Road! - Doprecyzował Thomas, obracając się w fotelu i zerkając na dziewczynę.
- W takim razie poproszę pod Uniwersytet - powiedziała, zwracając się do Greka i zupełnie ignorując natarczywy wzrok blondyna. - Najszybciej jak się da.
- Uniwersytet? - wyjąkał Rogne. - Ale przecież to zupełnie w drugą stronę.
- Podobno twój kolega chciał mi się za coś zrewanżować - rzuciła kpiąco. - Niech się wykaże. 
Wykazał się. Trasę, która według nawigacji miała zająć w przybliżeniu dwadzieścia sześć minut pokonał w dziewiętnaście, dwa razy przejeżdżając na pomarańczowym świetle, w duchu licząc na to, że dwuletnia passa bez ani jednego mandatu nie skończy się w tak idiotyczny sposób, z powodu dziewczyny, której nawet nie znał. 
Miała na imię Emily, studiowała archeologię, a dokładnie o trzynastej miała zdawać ostatni egzamin i, jak powiedziała, raz na zawsze uwolnić się od tego przeklętego uniwersytetu. Tyle zdążył się o niej dowiedzieć w ciągu dziewiętnastu minut wspólnej podróży. Niewiele mówiła, zresztą, wcale się jej nie dziwił. Obojgu im trudno było się przebić przez słowotok Thomasa, który najwyraźniej obrał sobie za punkt honoru zanudzać ich idiotycznymi kawałami. Starał się go nie słuchać, skupiając się na drodze i raz na jakiś czas zerkając we wsteczne lusterko i spoglądając na dziewczynę. Nie wydawała się w najmniejszym stopniu zestresowana czekającym ją egzaminem, choć sama przyznała, że może dostać trudne pytania, bo recenzentem jej pracy dyplomowej okazał się profesor, z którym od zawsze miała na pieńku. Siedziała spokojnie, próbując reanimować zmaltretowane deszczem kwiaty. Nie obgryzała z nerwów paznokci, nie trzęsła się. W żaden sposób nie wykazywała niepokoju tym, co ją czeka. Kiedy doprowadziła do porządku bukiet i własną fryzurę, zaczęła wyglądać przez okno. Reagowała tylko, gdy Thomas przypomniał sobie, że zamiast zasypywać ją żartami, mógłby też o coś zapytać. Odpowiadała zwięźle, ale uprzejmie, nie wdając się w zbędne szczegóły i zgrabnie ucinając każdy temat. Umiejętność, którą podziwiał u niej od samego początku.
O dwunastej czterdzieści cztery zaparkował na kampusie uniwersytetu. Zanim wysiadła, na krótko złapał we wstecznym lusterku jej spojrzenie. Miał wrażenie, że się uśmiechnęła, ale równie dobrze mógł to być tylko refleks słońca, które nie wiedzieć kiedy przedarło się przez ciężkie chmury i nieśmiało zaczynało rozświetlać miasto swą jasną poświatą. Przestało padać, z nieba leciały już tylko pojedyncze krople. Pamiętał, że pomyślał sobie, że gdzieś pewnie tworzy się tęcza.
Wyskoczył z samochodu, mimo że dziewczyna już się pożegnała, a on nieprzytomnie jej odpowiedział. Podziękowała krótko, wysiadła i nie oglądając się za siebie poszła w stronę najbliższego budynku, kołysząc się lekko i uważając na rozlewające się na chodniku kałuże. Pobiegł za nią, ignorując przeciągły gwizd Thomasa, który w ten sposób wyraził swoją aprobatę dla jego zachowania.
- Zaczekaj.
- O co chodzi? - spytała, nie zwalniając kroku. - Spieszę się.
- Wiem - odpowiedział, nagle zdając sobie sprawę z banalności tej sytuacji. Była jak scena żywcem wyjęta z jednego z filmów, które tak lubił oglądać w sobotnie wieczory. Zrozumiał jakie to głupie. Nie miał prawa jej zatrzymywać, przecież doskonale wiedział, że za piętnaście minut ma ważny egzamin i nawet jeśli nie okazywała zaniepokojenia, to w środku pewnie cała musiała się trząść. On by się trząsł, gdyby był na jej miejscu. - Powodzenia. Wiem, że dasz radę.
- Oczywiście. Innej opcji nie ma - powiedziała jakby to była najbardziej oczywista rzecz na świecie i uśmiechnęła się lekko, a on pomyślał, że może wcale nie chodzi o to, że ona nie okazuje zdenerwowania na zewnątrz, ale naprawdę w ogóle się nie boi. Wydała mu się wtedy najsilniejszą kobietą na świecie, a już z pewnością silniejszą od niego.
- W ramach rewanżu za tę nieszczęsną kałużę - zaczął, zmieniając temat i spoglądając niepewnie w jej ciemne oczy - dasz się zaprosić na mecz?
- Na mecz? - Powtórzyła ze śmiechem, skubiąc lekko płatki żółtej margaretki. - Normalnie w takich sytuacjach zaprasza się chyba na kawę.
- Widać nie jestem normalny - odparł, czując, że strzela sobie w stopę i że powinien skończyć tę rozmowę zanim kompletnie się pogrąży.
- Widać nie - powiedziała, zerkając na niego znad kwiatów i przechylając w zamyśleniu głowę. - To dobrze.

*

Kilka dni później wyznała mu, że tak naprawdę to strasznie się bała. Egzaminu, wrednego recenzenta, który nigdy jej nie lubił, tego, że się spóźni i tego, że on i Thomas wywiozą ją za miasto i zamordują. W przeciwieństwie do niego nie lubiła komedii romantycznych, zamiast tego oglądała mnóstwo seriali kryminalnych i horrorów, i była święcie przekonana, że zbytnie zaufanie, którym darzyła nawet obcych ludzi, kiedyś się na niej zemści.
Nie przyszła na mecz. Niespecjalnie go to zdziwiło. Wręcz przeciwnie, byłby zaskoczony, gdyby się tam pojawiła. Podał jej swój numer telefonu i powiedział, żeby dała znać, jeśli się zdecyduje, to załatwi jej bilety. Nie pytała, w jaki sposób to zrobi, ani o jaki mecz chodzi i nawet zaczął się zastanawiać, czy przypadkiem go nie rozpoznała i od samego początku nie robiła z niego durnia. Odrzucił to przypuszczenie kilka godzin po wygranym meczu, gdy w jednym z barów w centrum Glasgow świętowali zwycięstwo, a jego telefon, między jednym kuflem piwa, a kolejnym, poinformował go o nadejściu nowej wiadomości. Nie dałam rady. Mogłeś powiedzieć, że będziesz w tym meczu grał, to może bardziej bym się postarała i jednak dotarła na miejsce. Ładna bramka. Krótko, zwięźle i na temat. Nie podpisała się, ale bez trudu się domyślił, że to ona była nadawcą tej wiadomości. Mało komu podawał swój numer telefonu. I tylko ją zaprosił na mecz. Czyli jednak go nie rozpoznała. Parsknął w swój kufel, przypominając sobie jej zdezorientowaną minę, gdy w ramach rewanżu za ochlapanie jej wodą z kałuży zaprosił ją na mecz. Nic dziwnego, że wzięła go za wariata. Pewnie pomyślała, że jest jakimś zapalonym kibicem, który idealną randkę wyobraża sobie jako wspólne wyjście na mecz. W zasadzie nie byłoby to aż tak złym pomysłem, zawyrokował w duchu, odstawiając kufel i wystukując kilka słów na klawiaturze telefonu. To może jednak kawa? Odpisała pół godziny później. Jeszcze nigdy żadne okay nie wywołało w nim tylu emocji.
Spotkali się dwa dni później, gdy oboje zdążyli już wytrzeźwieć. On po oblewaniu drugiego z rzędu zwycięstwa w lidze, ona po udanej obronie pracy dyplomowej. Trzeci kwietnia. Ich pierwsza randka. Kupili kawę w Starbucksie i poszli do parku. Do bólu banalnie. Po kilku wspólnie spędzonych godzinach uznał jednak, że nic nie mogłoby się z tym równać. Czasem zastanawiał się, czy zakochał się w niej już wtedy, gdy siedzieli na drewnianej ławce, zagryzali gorzką kawę pączkami z dżemem i grali w idiotyczną grę, polegającą na zadawaniu sobie nawzajem pytań, by się lepiej poznać. Zachwyciła go, gdy zamiast próbować wydobyć z niego informacje o ulubionym kolorze albo filmie, bo tak wyobrażał sobie schematyczny przebieg tej gry, z pełną powagą zapytała, jakie jest jego najcenniejsze wspomnienie. Zabiła mu ćwieka. Nie odzywał się przez kilka dobrych minut, zastanawiając się nad tym, jak właściwie brzmi prawidłowa odpowiedź na to pytanie. W końcu opowiedział jej o niedzielnych porankach, jeszcze w Grecji, które zawsze wyglądały tak samo. Pobudka o dziewiątej rano, bieg do kuchni i wspólne przygotowywanie śniadania, które potem całą rodziną zajadali na tarasie. Uśmiechy rodziców, zapach smażonych naleśników, ciepłe promienie słońca. Rutyna, którą ukochał. Przemknęło mu przez myśl, że to głupie. Tak wyglądało jego najcenniejsze wspomnienie? Grecja, dzieciństwo i naleśniki z białym serem i miodem, a do tego szklanka świeżo wyciśniętego soku z pomarańczy. Nic specjalnego. Nie wydawało się jednak, by zamierzała go wyśmiać. Przeciwnie, uśmiechała się z zachwytem, przymykając oczy, kiedy jej o tym opowiadał. Chciałabym tam kiedyś pojechać, powiedziała. Do Grecji, na naleśniki.
Później zapytał ją o to, co się jej ostatnio śniło, a ona opowiedziała mu, jak uciekała przed bandą dawnych znajomych z liceum, uzbrojonych w pistolety na wodę, którzy nie wiedzieć czemu chcieli ją dorwać. Za dużo kryminałów, dodała na koniec, wbijając zęby w miękkiego pączka z truskawkowym nadzieniem. Siedzieli tam prawie dwie godziny. Zadawali sobie kolejne pytania, interesujące i zmuszające do myślenia na przemian z tymi zupełnie banalnymi. Opowiedział jej trochę o dzieciństwie w Grecji, bo wyraźnie ją to zainteresowało, a ona wyznała, że nigdy nie była dalej niż w Londynie i że jej największym marzeniem jest autostopowa podróż po Europie. Nie miała żadnych planów na najbliższe tygodnie. Skończyła studia, wreszcie czuła się wolna, ale nie wiedziała, co powinna teraz zrobić. Uniwersytet nadawał jej życiu rytm; pobudka, zajęcia, pisanie prac zaliczeniowych, praca w weekendy. Nie łudziła się, że szybko znajdzie zajęcie odpowiadające jej wykształceniu, ale miała też już dość rozkładania towaru na półki w jednym ze sklepów spożywczych w The Forge Shopping Centre. Chciała wyjechać z kraju, chociaż na trochę. Zobaczyć Portugalię i Hiszpanię, zawsze coś ciągnęło ją w kierunku Półwyspu Iberyjskiego. Odwiedzić Norwegię, postawić stopę na placu Czerwonym w Moskwie, polecieć za ocean, do któregoś z krajów Ameryki Łacińskiej. Miała mnóstwo podróżniczych planów, jedyną przeszkodą stojącą na jej drodze był brak pieniędzy. Fajnie byłoby wygrać na loterii. Raz w tygodniu kupowała los za trzy funty i liczyła na wielką wygraną. W ciągu dwóch lat straciła na to mnóstwo forsy, tylko raz trafiając kilka odpowiednich liczb i odbierając w kolekturze pięćdziesiąt funtów nagrody. Wrzuciła je do skarbonki i trzymała w niej do dziś, sądząc, że jeśli kiedykolwiek wybierze się w jedną z podróży, o których tak marzyła, ten jeden banknot włoży do specjalnej przegródki w portfelu i zabierze ze sobą. Na szczęście.
Nie mógł wiedzieć, że teraz, kilkanaście miesięcy później, gdy w końcu wyruszyła w świat, z jedną walizką i bez żadnego planu, te pięćdziesiąt funtów naprawdę spoczywało w zewnętrznej kieszonce jej czerwonego portfela. Nie wiedział nawet gdzie była, nie mówiąc już o tym, z kim, co robiła i jak jej się wiodło.
Pierwszą widokówkę dostał pod koniec października. Przyniósł ją ze skrzynki wraz z całym stosem ulotek, górą rachunków i awizo wzywającym go na pocztę po odbiór jakiejś paczki. Nieskazitelnie biała koperta przykuła jego uwagę przede wszystkim dlatego, że nie miał pojęcia, co mogła zawierać. Stempel pocztowy z Niemiec i jego adres wypisany prostymi, drukowanymi literami nic mu nie mówiły. Rozerwał kopertę i zobaczył zdjęcie, które natychmiast rozpoznał. Takie same widział w jednym z przewodników podróżniczych, których cały stos wciąż zalegał na jego parapecie. Jedna z niewielu pamiątek po niej. Jeden z niewielu dowodów na to, że jeszcze nie tak dawno naprawdę była częścią jego życia. Brama Brandenburska w świetle zachodzącego słońca. Przynajmniej tak mu się wydawało, choć równie dobrze mógł to być wschód, zdjęcie mogło zostać zrobione wczesnym rankiem. Nie miało to najmniejszego znaczenia. Odwrócił kartkę. A potem jeszcze raz. I znowu. Ale na jej odwrocie nic się nie pojawiło, mimo jego najszczerszych chęci. Czyste, białe pole, przeznaczone na pozdrowienia z niemieckiej stolicy. Nic nie napisała. Widokówka była nietknięta, po prostu ją kupiła, wrzuciła do koperty i wysłała do Szkocji. Miał stuprocentową pewność, że to ona. Nikt inny nie zdobyłby się na coś równie absurdalnego. 
Ze złości przedarł kopertę na pół. I jeszcze raz, i jeszcze, aż w końcu kuchenny blat zasypały drobne skrawki białego papieru. Był na nią wściekły. Co ona sobie myślała? Po co wysłała mu ten idiotyczny znak życia? Co chciała w ten sposób osiągnąć? Teraz, po kilku miesiącach, gdy już prawie zdążył zapomnieć, że kiedyś była najważniejszą osobą w jego świecie. Wyjechałaś, pomyślał, patrząc na rozświetloną ciepłymi promieniami słońca Bramę Brandenburską. Zostaw mnie w spokoju.

*

Powiesił tę przeklętą widokówkę na lodówce. Trzymały ją dwa magnesy w kształcie liter. Miał cały alfabet, zbierał je kiedyś, gdy dołączano je do jego ulubionych jogurtów. B, jak Berlin i E, jak Emily. Najpierw chciał ją wyrzucić do kosza, razem z resztkami koperty, na której się wyżył, ale w końcu uznał, że w zasadzie może sobie tu wisieć. Bez pozdrowień, bez podpisu, bez żadnego znaku, że jej ręka kiedykolwiek jej dotknęła. Bez niewygodnych pytań, które ktoś mógłby zadać, widząc na odwrocie jej imię.
Na początku Thomas wiercił dziurę w brzuchu. Gdzie Emily? Gdzie się podziała? Co się stało? Myślałem, że będziecie razem do końca życia. Też tak myślałem. Zniknęła nagle, niemal bez słowa, po prostu spakowała walizkę i wyjechała, nawet nie mówiąc mu dokąd. Kiedy któregoś dnia zapukał do jej drzwi, odpowiedziało mu jedynie echo, a sąsiadka z dołu, która zauważyła go, gdy wychodził z bloku, poinformowała go, że Emily chyba wyjechała. Chyba. Widziała ją z walizką, ale to przecież niemożliwe, żeby zniknęła tak bez słowa, bez żadnego wyjaśnienia, bez pożegnania. Pewnie coś jej się pomyliło, może to wcale nie była ona. Bardzo chciał mieć tyle wiary, co urocza starsza pani, która zawsze uśmiechała się na jego widok, a teraz próbowała przekonać jego i samą siebie, że wzrok ją zawiódł i to wcale nie Emily wychodziła wtedy z bloku, ciągnąc za sobą kolorową walizkę na kółkach i nie odwracając się za siebie. Naprawdę chciał być tak naiwny i pozwolić sobie zaufać tym nieskładnym tłumaczeniom, ale w jakiś sposób po prostu wiedział, że to już koniec. Zniknęła, równie szybko jak zaledwie rok wcześniej pojawiła się w jego życiu. Thomas pytał i pytał, ale w końcu chyba nawet on zrozumiał, że jego milczenie oznacza tylko jedno. Koniec. Więc przestał go męczyć, zamiast tego obrał sobie za cel sprawić, że jak najszybciej o niej zapomni. Wyciągał go do pubu, przychodził do niego z sześciopakiem piwa i jakimiś durnymi filmami na DVD. Nieustannie powtarzał, że tego kwiatu jest pół światu, a Emily to po prostu zła kobieta była. Zabawne, że zaledwie rok wcześniej był nią absolutnie zachwycony i zawsze lubił szczycić się tym, że miał swój skromny udział w ich spotkaniu. Gdyby nie ja, mówił, nigdy byście się nie spiknęli. Nigdy. W momentach największego zwątpienia, tuż po jej wyjeździe, Georgios często pytał się w myślach, czy tak nie byłoby lepiej. Jeśli naprawdę nigdy by się nie spotkali. Jeśli nie wyszedłby wtedy wcześniej z treningu, nie ochlapał jej wodą z kałuży, nie odwiózł na uczelnię. Jeśli nie zaprosiłby jej na mecz, a później na kawę. Jeśli by się w niej nie zakochał.
Wszystko byłoby pewnie dużo prostsze. Tylko że nigdy nie opowiedziałby nikomu o swoich greckich śniadaniach, o naleśnikach, o swoim pierwszym golu strzelonym na Celtic Park i o tym jak się bał, kiedy mając szesnaście lat wyjeżdżał z rodzinnego kraju. Jego mieszkanie nie zapełniłoby się grubymi książkami, kupowanymi przez nią na potęgę w antykwariatach, na kuchennym parapecie nigdy nie pojawiłaby się kolekcja przewodników turystycznych, nie jeździłby palcem po mapie i nie marzył o najbardziej egzotycznych podróżach. Nie znajdywałby na podłodze w salonie długich, kręconych włosów, nie spędził wielu letnich dni w parku, leżąc na kocu, obserwując chmury i czując się trochę tak, jakby znowu miał dziesięć lat i siedział na tarasie swojego rodzinnego domu. Nie śmiałby się jak wariat, jeżdżąc górską kolejką, nie polubiłby chińskiej kuchni, nie nauczyłby się jeździć na wrotkach. I na pewno nie miałby kota.
Tak się do niego przyzwyczaił, że zupełnie przestał wiązać jego obecność z postacią Emily. A przecież to ona przyniosła go do jego mieszkania. Był wtedy jeszcze zupełnie mały, szary, w ciemne pasy, z szorstką sierścią i długimi pazurkami. Przecież nie mogłam go zostawić pod śmietnikiem. Był tam ich cały karton. Ktoś pozbył się problemu w najprostszy sposób, pakując cały miot w tekturowe pudełko i porzucając je pod śmietnikiem wspólnoty mieszkaniowej. Znalazły je dzieciaki z bloku, narobiły hałasu, chodziły po całym budynku i pukały do każdych drzwi, oferując mieszkańcom przesłodkie kocięta. Oczywiście, że nie mogła ich tak zostawić. Oczywiście, że nie mogła odmówić.
Na początku przyniosła go do niego. Dopóki nie kupię jakiegoś kojca, powiedziała z czarującym uśmiechem wparowując do jego mieszkania i wciskając mu kociaka w ręce. Tak jakby spodziewała się, że on jest na podobną ewentualność przygotowany, w kuchni trzyma kocie żarcie, a na dnie szafy zabunkrował stary kojec. Nigdy w życiu nie miał kota. Kiedyś, w Grecji, gdy miał dziesięć czy dwanaście lat, uwielbiał bawić się z bezpańskimi dachowcami wałęsającymi się po wąskich, brukowanych uliczkach, ale miał wrażenie, jakby to było bardzo dawno temu, w innym życiu.
Nazwała go Ares. Jak ten w mitologii? Oczywiście, że wpadł jej do głowy tak absurdalny pomysł i oczywiście, że uznała go za fantastyczny. Takie subtelne nawiązanie do twoich korzeni. Subtelne czy nie, w każdym razie tego samego na pewno nie można było powiedzieć o małym potworze, którego sprowadziła do jego domu. Zachowywał się jakby wstąpił w niego duch jego imiennika. Kręcił nosem na wszystkie smakołyki, które mu kupowali, ale za to uwielbiał jeść z ich talerzy. Zerwał firankę z okna w sypialni, próbując wspiąć się na karnisz. Rozbił doniczkę z fikusem, którego Georgios hodował od kilku miesięcy i podrapał obicie kanapy. Nie pomyliła się z tym imieniem. Ares niszczył wszystko, co spotkał na swojej drodze i, mimo swych niepozornych rozmiarów, uosabiał żywioł wojny. Po kilku dniach zabrała go do siebie. Kupiła kojec, kilka puszek karmy, dwie aluminiowe miseczki i prześliczną skórzaną obróżkę. W teorii należał do niej i u niej mieszkał. W praktyce, bywał u Georgiosa równie często jak ona, a w końcu został na zawsze. Dwa tygodnie przed wyjazdem, gdy oficjalnie nie byli już parą, zapukała do jego drzwi i z miną cierpiętnicy spytała, czy mógłby go na trochę przechować. Jej widok zakuł go w serce jak nigdy wcześniej. Stała na jego progu, w dresach, z włosami w jeszcze większym nieładzie niż zazwyczaj i szarym kotem w ramionach, uśmiechając się smutno i czekając aż ją stamtąd wypędzi. Nigdy nie potrafił jej odmówić. Wziął od niej kota, a ten natychmiast wyskoczył z jego rąk, drapiąc go przy tym do krwi i przebiegł między jego nogami, prosto w stronę kuchni. Georgios przypomniał sobie, że zostawił na stole kawałek dorsza, którego usmażył sobie na kolację. W myślach zdążył się już z nim pożegnać i życzyć Aresowi smacznego. Przepraszam, rzuciła cicho, patrząc na jego podrapaną rękę. Kiedyś ujęłaby ją w swoje miękkie dłonie i pocałowała, żeby szybciej się zagoiło.
Wtedy widział ją po raz ostatni. Odeszła wąską ścieżką z kostki brukowej, która prowadziła do jego domu. Sięgając do furtki, odwróciła głowę i pomachała mu lekko. Szybko zamknął drzwi, nie chcąc dać Aresowi szansy na ucieczkę. Nie miał najmniejszej ochoty na wędrówki po osiedlu i szukanie tego małego, wrednego potwora na podwórkach sąsiadów.
Nie uciekł. Ani tamtego wieczoru ani żadnego z długich, pustych dni, które nastąpiły po nim. Na początku trochę wariował. Potem się uspokoił. Zrezygnował z podkopywania fikusa i zostawił w spokoju firanki. Chodził za Georgiosem krok w krok. Jakby przeczuwał, że teraz zostali sami. Tylko we dwójkę.
- Gdzie ona się podziewa, co?
Kot mu nie odpowiedział. Siedział na kuchennym stole i czujnym, przebiegłym wzrokiem wpatrywał się w lodówkę. Georgios lubił sobie wmawiać, że to ze względu na tę cholerną widokówkę. Szkoda, że Aresowi chodziło jedynie o plasterki szynki ukryte za białymi drzwiami.

*

5 listopada 2013
George

Strasznie tu zimno. A ponoć w grudniu i styczniu ma być jeszcze gorzej. Ciężko mi to sobie wyobrazić. Nie sądzę, by gdziekolwiek, kiedykolwiek mogło być zimniej. Wyobraź sobie, że wsadzili cię do zamrażarki, trochę tak się czuję. Co prawda nie wiem, gdzie by znaleźli zamrażarkę, do której byś się zmieścił, ale to szczegół.
Nie wiem, co mnie podkusiło. Owszem, zawsze chciałam pojechać do Rosji, ale:
a) do Moskwy, na plac Czerwony, zobaczyć Cerkiew Wasyla Błogosławionego, nie do Petersburga,
b) na pewno nie zimą!
Czytałam gdzieś kiedyś, że Dostojewski powiedział, że to „najbardziej ponure miasto, jakie tylko może być na świecie”. Może w dziewiętnastym wieku. Mnie nie wydaje się ponure. A nawet jeśli, to ta ponurość chyba do mnie przemawia. Mimo zniszczeń, mimo że, gdy tylko zejdziesz z głównej ulicy, wszędzie widać nieodnowione domy i powybijane szyby, czuć tu powiew dawnej wielkości. Ogród Letni, o ironio, nawet zimą jest zachwycający. Leży tam mnóstwo liści, zmarzniętych, skutych pierwszymi nocnymi mrozami. Chciałabym zobaczyć go, gdy spadnie śnieg, ale wtedy już mnie tu nie będzie. Chciałabym zobaczyć białe noce, podczas których miasto nigdy nie zasypia, zmrok nigdy nie zapada, a zmierzch przeradza się bezpośrednio w świt. Kiedyś przyjadę tu wiosną albo latem, pójdę nad Newę i będę patrzeć na białe petersburskie niebo. Nawet ten stary wariat Dostojewski się tym zjawiskiem zachwycał. „Niebo było takie gwiaździste, takie jasne, że spojrzawszy na nie, mimo woli trzeba było zapytać siebie: czy naprawdę pod takim niebem mogą żyć różni zagniewani i niezadowoleni ludzie?” Mam wrażenie, że Petersburg był dla niego jakimś totalnym paradoksem. Chyba dlatego tak mi się tu podoba.
Rosja to dziwny kraj. Ale tak chyba można by powiedzieć o każdym. Nawet o naszej starej, dobrej Szkocji. To znaczy mojej. Rosja to kraj paradoksów, chyba dobrze to wcześniej ujęłam. Bieda aż piszczy, wyłazi z powybijanych okien i rozsiada się na straganach porozstawianych na ulicach, kontrastuje z bogactwem reprezentacyjnych części miasta. A jednak odnoszę wrażenie, że dobre słowo jest tu cenniejsze niż rubel. Ludzie są jacyś inni. Czas płynie trochę wolniej. Każdy ma dla ciebie wolną chwilę. Dzisiaj, gdy stałam pod Jeźdźcem Miedzianym, podszedł do mnie jakiś chłopak, popatrzył na mnie spod byka i już myślałam, że będę musiała się stamtąd szybko ewakuować, kiedy on, łamanym angielskim zaczął mi wyjaśniać, na co tak właściwie patrzę.
Dziwne to miejsce, ten Petersburg. Wydaje mi się, jakbym cofnęła się w czasie. Może to tylko moja romantyczna natura i echo nastoletnich zachwytów nad rosyjską literaturą, ale naprawdę czasem odnoszę wrażenie, jakby nad miastem unosił się duch Puszkina. Chodził przecież po tych samych ulicach. Kupiłam za bezcen piękne wydanie jego poematów i wierszy, po rosyjsku, więc nic z tego nie rozumiem, ale to akurat bez znaczenia.
Jest tak zimno, że zamiast wychodzić, większość czasu spędzam w pensjonacie, przed komputerem, czytając wszystko, co znajdę na temat miasta, które rozciąga się u moich stóp. Stąd ten cytat z Dostojewskiego. Znalazłam go gdzieś i wynotowałam. Zawsze byłam pewna, że nie nienawidził tego ponurego Petersburga tak bardzo, jak można by to wydedukować po przeczytaniu „Zbrodni i kary”. Całe szczęście.

E.

*

Uwielbiał zimę. Głównie dlatego, że było to coś, czego w Grecji nie doświadczył w aż takim wymiarze. W czasie jego pierwszej szkockiej zimy, w Glasgow było pół metra śniegu. Na treningach biegali po białym boisku, w czapkach i długich rękawach, w którymś meczu zagrał w rękawiczkach. Było coś magicznego w miękkim puchu zalegającym na dachach, gałęziach drzew i chodnikach, nawet jeśli radość z jego widoku trwała krótko, bo szybko zmieniał się w brudną chlapę, wymieszaną z piaskiem, solą i błotem.
Emily też lubiła zimę. Ona właściwie lubiła każdą pogodę. Nie zniechęcał jej lejący się z nieba deszcz ani najgorsza wichura. Może była przyzwyczajona do szybko zmieniającej się szkockiej aury, gdzie mglisty poranek przeradzał się w słoneczne przedpołudnie, a ono w wietrzny wieczór. Przecież mieszkała tu od zawsze, tylko jego te dziwaczne warunki pogodowe, drastycznie zmieniające się w przeciągu zaledwie kilku godzin, niezmiennie zaskakiwały.
Ares za to nienawidził zimy, ale on nienawidził właściwie wszystkiego, jak się czasem Georgiosowi wydawało. Był niesamowicie wybredny. Nie lubił chodzić po śniegu i marznąć w łapy. Emily czasem udawało się go zmusić do biegania za śnieżkami, które mu rzucała, ale on nigdy tego nie dokonał. Wstrętny kocur, zawsze to ją lubił bardziej. Dopiero gdy go zostawiła zdobył się na to, by zaakceptować Georgiosa. 
Drugą kartkę dostał na początku grudnia. Wyciągnął ją ze skrzynki razem z listem z Grecji. Mama wciąż nie do końca rozumiała działanie komunikatorów internetowych i, choć często rozmawiał z nią na Skypie, nadal kilka razy w roku pisała do niego długie listy, w których ze szczegółami zdawała mu relację z poczynań wszystkich członków rodziny. Wbiegł do domu, otrzepując ramiona ze śniegu i chuchnął w zmarznięte dłonie. Poszedł do kuchni, nasypał kotu trochę jedzenia do jednej z jego misek, zniósł jego zirytowane spojrzenie, gdy dostrzegł, że to jedynie sucha karma, a nie lepszy smakołyk i usiadł przy stole. Zignorował list z Grecji i przyjrzał się białej kopercie. Tym razem zapisała jego adres swoim zwykłym pismem, a nie drukowanymi literami i od razu domyślił się, że to coś od niej. Ze zdumieniem przyjrzał się stemplowi pocztowemu i rozerwał kopertę, licząc na to, że w środku znajdzie jakieś wyjaśnienie.
Nie rozpoznałby miasta widocznego na stylizowanej, czarno-białej pocztówce, gdyby nie napis w jej dolnym rogu. Sankt Petersburg. Co ona, do cholery, tam robiła? Odwrócił kartkę i z zawodem spostrzegł, że znowu nie zaszczyciła go ani jednym słowem. 
- Co ona sobie myśli, kocie? - rzucił, odrywając wzrok od widokówki. Ares wskoczył na blat stołu i pozwolił mu się podrapać za uchem. Zamruczał cicho, podwinął ogon. - Przykro mi, ale ona chyba nie zamierza wracać - dodał, wstając od stołu i wieszając pocztówkę na lodówce.
Ona. Od kiedy wyjechała trudno mu było wypowiedzieć na głos jej imię. Tak je lubił, brzmiało miękko i ładnie, idealnie do niej pasowało. Emily. Emily oznaczało kręcone włosy, przywodzące mu na myśl makaron, piegi na nosie i policzkach, patykowate nogi i ciemnobrązowe oczy. Emily oznaczało letnie sukienki jesienią, różowe dresy i spodnie o tak wąskich nogawkach, że on nie zmieściłby w nie chyba nawet ręki. Emily oznaczało niezapowiedziane wizyty w środku nocy, bitwy na śnieżki w Queen's Park, wspólne oglądanie relacji z gali rozdania Oscarów, eksperymenty z chińską kuchnią i wielogodzinne ślęczenie nad puzzlami składającymi się z co najmniej tysiąca elementów. Emily oznaczało głód życia i marzenia o podróżach. Marzenia, które w końcu zrealizowała. Bez niego. Mówienie ona było dużo prostsze, dużo wygodniejsze, nie wywoływało nieprzyjemnego skurczu w żołądku i nie wyciągało na wierzch słodko-gorzkich wspomnień. Choć to było oszukiwanie samego siebie, swojego mózgu. Bo przecież była tylko jedna ona.
- Co ją zagnało do Rosji, jak myślisz?
Kot nie odpowiedział. Popatrzył na niego z pogardą i zabrał się do lizania przedniej łapy. Najwyraźniej ani odrobinę nie zastanawiając się nad tym, co stało za dziwacznymi decyzjami jego pani. Georgios czasem zazdrościł mu tej chłodnej obojętności, niewiedzy, zazdrościł mu bycia kotem i tego, że nikt nie kazał mu się tłumaczyć z cudzego postępowania i nie zadawał mu dręczących, irytujących pytań. Dużo łatwiej byłoby po prostu siedzieć na kuchennym stole, czyścić futro i przejmować się jedynie tym, co uda mu się wyprosić na kolację.

*

- Naprawdę nie rozumiem, po co wciąż je tu znosisz - rzucił, dostrzegając dwa grube przewodniki, które dzierżyła pod pachą.
Minęła go bez słowa, przestępując przez próg u drzwi, które dla niej przytrzymał, odłożyła książki na szafkę stojącą w korytarzu i wzięła na ręce Aresa, który wyłonił się z salonu. Jak to się stało, że on znowu tu był? Georgios nie potrafił tego wytłumaczyć. Przecież to był jej kot. Wciąż stanowiło dla niego zagadkę to, jakim cudem dwie trzecie czasu spędzał w jego domu.
- Ares, ciołku! - zawołała, gdy wyrwał się jej z rąk, drapiąc przy tym pazurami. Była jedyną osobą, której bezkarnie pozwalał się przytulać. Ale na pewno nie, gdy była cała w śniegu, którego nienawidził chyba nawet bardziej niż georgiosowego fikusa i ptaków, które przez całą zimę przylatywały do karmnika powieszonego na drzewie sąsiada.
Emily odrzuciła z głowy kaptur i otrzepała włosy, w które, nawet mimo okrycia, wplątało się mnóstwo płatków śniegu.
- Co tym razem? - spytał, rzucając wymowne spojrzenie w stronę książek, które ze sobą przyniosła.
- Norwegia za dwa funty - odparła, pokazując mu okładki - i Boliwia za jednego!
Pocałowała go w policzek i pobiegła do salonu, gdzie rozsiadła się na kanapie i zaczęła przeglądać zdjęcia fiordów.
- A tak w ogóle to znalazłam nowy antykwariat na Maclellan Street i jestem nim absolutnie zachwycona.
- Cudnie - skwitował, siadając obok niej, kładąc głowę na jej ramieniu i drapiąc za uchem Aresa, który zareagował na tę niespodziewaną pieszczotę natychmiastową ewakuacją w najdalszy kąt kanapy. - Zabierasz go dzisiaj?
- Nie.
- Em, to jest przecież twój kot - westchnął, całując ją w obojczyk.
- Nie zabieram go, bo sama też się nigdzie nie wybieram - odparła, przerzucając kilka stron i przejeżdżając palcem wskazującym po mapie Norwegii. - Pasuje?
To był jeden z najprzyjemniejszych dni w jego życiu. W południowej części Szkocji rozpętała się prawdziwa śnieżyca. Biały puch sypał się z nieba nieprzerwanie od piątkowego popołudnia do szóstej rano następnego dnia. Cały wieczór przesiedzieli pod kocem, rozgrzewając się odgrzewanymi resztkami zupy rybnej, którą miał jeszcze w lodówce, butelką czerwonego wina i pocałunkami. Przed północą odcięli im prąd, światła zgasły na całej ulicy, zmuszając ich do tego by zapalić kilka świeczek, które znalazł w kuchennej szufladzie i jeszcze ciaśniej owinąć się grubym kocem.
- Bardzo romantycznie - skwitowała Emily, a w jej ciemnych oczach odbijały się niespokojne płomyki świec.
Zamiast pójść do sypialni, rozłożyli kanapę w salonie i zasnęli na niej we trójkę. Pod kołdrą, którą przyniósł z pokoju, mało się przy tym nie zabijając w panujących wszędzie ciemnościach, i kocem, z Aresem skulonym w kłębek gdzieś między ich nogami. Wstali wcześnie, wypili po szklance soku z pomarańczy i poszli na dwór, śmiejąc się głośno, tonąc w zaspach i próbując rzucać w siebie śniegiem, który za nic w świecie nie chciał się lepić. Mróz szczypał w nosy, świat był biały i cichy, a oni leżeli w śniegu, machając rękami i nogami, a potem podziwiali odciśnięte kształty, kłócąc się o to, czy to orły, czy anioły. Wrócili do domu zmarznięci, głośnym śmiechem obudzili Aresa, który ciągle wygrzewał się w pościeli, przygotowali kanapki z Nutellą, zaparzyli dzbanek świeżej kawy i siedzieli, przeglądając przewodniki turystyczne po najodleglejszych krajach. Czuli się trochę tak, jakby byli sami na świecie i było to jedno z najlepszych uczuć, jakie kiedykolwiek go dotknęło. Jeśli miałby zostać z kimś na świecie, gdy nie byłoby już niczego, to tylko z nią.

*

Chciała wyjechać z kraju, bo czuła się oszukana. Przynajmniej taka była wersja oficjalna. Gdy dostała się na studia, o których marzyła od czasu, kiedy jako dziecko pierwszy raz obejrzała film „Mumia”, myślała, że będzie kolejną Evy Carnahan. Może z pominięciem elementu obudzenia do życia liczącej sobie trzy tysiące lat mumii i prób zabicia jej na dobre. Nieważne, że ona tak naprawdę była bibliotekarką. Emily była przekonana, że dużo łatwiej będzie jej upodobnić się do swojej ukochanej bohaterki z dzieciństwa, jeśli pójdzie na archeologię, a nie zamknie się wśród tysięcy książek. Chciała ryć w ziemi i odkrywać przeszłość. Gdy na początku studiów usłyszała, że na wykopaliska pojadą dopiero na drugim roku, zagryzła zęby i dzielnie chodziła na wszystkie zajęcia i najnudniejsze wykłady. Marzyła o wyjeździe do Egiptu, o grzęźnięciu po kostki w piasku, zobaczeniu piramid, ślęczeniu nad hieroglifami i próbami ich zrozumienia. Na drugim roku powiedzieli im, że będą kopać na jakiejś zabitej dechami wiosce pod Aberdeen, a za granicę wyjadą dopiero później. Pod koniec trzeciego roku okazało się, że ich wydział jest koszmarnie zadłużony, a miasto nie może więcej do niego dokładać, więc zamiast w Egipcie, wylądowała pod Edynburgiem, gdzie wraz z dziesięcioosobową grupą miała szukać śladów dawnej cywilizacji. Na czwartym roku o wykopaliskach nie mogli nawet marzyć, zbyt zajęci pisaniem prac dyplomowych i załatwianiem wszelkich procedur związanych z zakończeniem nauki.
Była zła, bo studia, które miały spełnić jej dziecięce marzenia, zupełnie ją w tym względzie zawiodły. Nigdy nie poczuła pod stopami gorącego piasku Afryki, nigdy nie zobaczyła piramid, ba, nigdy nawet nie opuściła Szkocji. Czuła, że ktoś ją oszukał, że utknęła w miejscu, że jest zamknięta za niewidzialnymi kratami, których nigdy nie pokona. Dziewczyna z rozbitej rodziny, z problemami w szkole, zbuntowana nastolatka, wiecznie na wagarach, gorąca jak ogień i zimna jak woda, jednego dnia obsmarowywała ludzi najgorszymi wyzwiskami, kolejnego uśmiechała się jak aniołek. Wyniosła się z domu, gdy miała szesnaście lat. Ignorując krzyki rozhisteryzowanej matki i pijacką gadkę jej faceta. Zamieszkała z chłopakiem, który miał być tym jedynym. Dwa miesiące później przyłapała go w łóżku z inną dziewczyną, gdy zwiała z kilku ostatnich lekcji i wcześniej wróciła do mieszkania. Spakowała się w pięć minut i napluła mu w twarz na odchodne. Za nic w świecie nie wróciłaby do domu, nie zniosłaby pogardliwego uśmiechu na ustach mamy i jej wiecznego „a nie mówiłam?”, nie umiałaby spojrzeć w jej triumfujące oczy. Pojechała na kilka dni do ojca, do Perth, zbyła jego pytania kilkoma krótkimi zdaniami, wyspała się jak nigdy, na wygodnym łóżku w pokoju gościnnym, przeczytała Tony'emu, jego synowi z drugiego małżeństwa, kilka bajek. Wyżebrała od ojca tysiąc funtów, obiecując, że odda je, gdy tylko będzie mogła i wróciła do Glasgow, nie oglądając się za siebie, choć krzyczał, przeklinał i błagał, by została. Chciała być samodzielna. Chciała wszystkim udowodnić, że sama najlepiej potrafi o siebie zadbać. Wprowadziła się do starszej koleżanki, która mieszkała z chłopakiem w dwupokojowej klitce w centrum i chętnie odstąpiła jej mniejsze z pomieszczeń, zdzierając z niej przy tym mnóstwo pieniędzy. Znalazła pracę w supermarkecie na drugim końcu miasta, zaczęła bardziej przykładać się do nauki, nawet jeśli było to trudne z gruchającą parką za ścianą. Skończyła szkołę i złożyła papiery na studia, nie bardzo wierząc w to, że się dostanie. Gdy w skrzynce znalazła list z uniwersytetu, informujący ją o akceptacji jej podania, była najszczęśliwszą osobą na świecie. Znalazła drugą pracę, tylko na weekendy i przez rok godziła dwa etaty ze studiami, zaoszczędzając wystarczającą sumę, by móc wyrwać się z tego przeklętego pokoiku i wynająć kawalerkę. Nie w tak dogodnej lokalizacji, ale za to za mniejsze pieniądze. W końcu żyła tak jak chciała.
Poszła na studia, żeby udowodnić rodzicom, nauczycielom, którzy nigdy jej nie lubili i wszystkim ludziom, którzy przez całe życie rzucali jej kłody pod nogi, że wcale nie jest taka beznadziejna. Że się do czegoś nadaje. Że nie musi powtórzyć błędów swoich rodziców, nie musi skończyć z brzuchem w wieku osiemnastu lat i papierkiem rozwodowym w wieku dwudziestu pięciu. Poszła na studia, żeby udowodnić samej sobie, że jest coś warta, że pochodzenie jej nie definiuje, że kolor skóry nie przekreśla jej życiowych szans, że może odnieść sukces. Poszła na studia, żeby spełniać marzenia. Nie musiała zostać drugą Evy Carnahan, pojechać do Egiptu i pokonać trzytysiącletniego demona. Potrzebowała jedynie wygrać z samą sobą, wygrać ze zbuntowaną nastolatką, która nie miała szacunku do nikogo i niczego, wznieść się ponad swoją przeszłość. Nie musiała pokonywać mumii kapłana Ozyrysa. Miała własne demony.

*

21 lutego 2014
Georgiosie

Nie zabawiłam długo w Rosji, wygnał mnie stamtąd śnieg i mróz. Wybieranie się w taką podróż zimą to kompletne szaleństwo. Jestem w Pradze, w końcu w miejscu, w którym nie znalazłam się przez przypadek, a do którego naprawdę chciałam przyjechać. Pamiętasz jak opowiadałam Ci o tym dlaczego Praga widnieje tak wysoko na mojej długiej liście miast, które koniecznie muszę kiedyś zobaczyć? Wszystko przez tę jedną piosenkę, przez długie włosy Michaela Hutchence'a, za którym szalałam mając piętnaście lat, przez skrzypków nad Wełtawą, przez teledysk nakręcony w, jak mi się wtedy wydawało, najpiękniejszym mieście na świecie. Chyba się w tym względzie nie pomyliłam.
Czuję się trochę tak jakbym trafiła do alternatywnej rzeczywistości, rzeczywistości baśni, zaledwie muśniętej współczesnością, jedną nogą wciąż mocno tkwiącej gdzieś w dalekiej przeszłości. Chodzę po brukowanych ulicach, zaglądam do restauracji ukrytych w piwnicach, do starej księgarni, w której większość książek pokryta jest kurzem, chodzę nad rzekę, patrzę na łabędzie, oglądam rzeźby na Moście Karola i dachy zasypane pierwszym, nieśmiałym śniegiem. Włóczę się po mieście, z słuchawkami w uszach, i od trzech dni nieprzerwanie słucham tylko jednej piosenki.

I told you that we could fly, 'cause we all have wings, but some of us don't know why.

Kiedyś chciałam latać tylko z Tobą. Dziś czuję, że dopiero, gdy jestem daleko, naprawdę rozwinęłam skrzydła. Więc dlaczego jestem taka ciężka? Dlaczego, gdy już poderwałam się do lotu, ciągle mam wrażenie, że coś ciągnie mnie w dół? Nie nazwę Cię ciężarem, bo nigdy nim nie byłeś. To byłoby niesprawiedliwe. Byłeś prawdopodobnie pierwszą osobą, która poznała mnie taką, jaką chciałam być, jaką sama chciałam siebie znać. Nie widziałeś we mnie odbicia mojej matki, mojego ojca, nie dostrzegałeś wrednej nastolatki, którą kiedyś byłam, ani błędów, które popełniłam. Patrzyłeś na mnie, tymi swoimi przeklętymi, wielkimi oczyma w kolorze gorzkiej czekolady i widziałeś jedynie mnie. Jedynie Emily. Aż Emily. To wystarczyło, żebym zakochała się w Tobie na zabój. Zwłaszcza, gdy okazało się, że jesteś naprawdę fantastycznym człowiekiem, mądrym, czułym, o wielkim sercu. Pewnie najlepszym jakiego kiedykolwiek poznałam.

Two worlds collided.
And they could never tear us apart.

Nikt nie musiał tego robić. Nikt nie musiał nas rozdzielać. Sama doskonale sobie z tym poradziłam. Zostawiłam Cię, zniknęłam bez słowa wyjaśnienia, uciekłam w świat, by spełniać swoje marzenia. Chyba nie zauważyłam, że gdzieś po drodze trochę się one zmieniły, że ja się zmieniłam, że moim nowym marzeniem byłeś Ty. A może to dostrzegłam? Może właśnie dlatego nie ma mnie teraz przy Tobie? Dlatego uciekłam? Bo myślałam, że te marzenia, marzenia dziesięciolatki, która chciała się wybrać w podróż dookoła świata, będą łatwiejsze do spełnienia? Były. Wystarczyło wyciągnąć z konta wszystkie oszczędności, łącznie z pieniędzmi, które przez cały okres studiów wysyłał mi ojciec, a których nigdy nie miałam ruszyć i prędzej czy później mu zwrócić. Pojechać na lotnisko, kupić bilet w jedną stronę i zniknąć. Dużo prostsze. Dużo mniej zobowiązujące niż spełnianie marzeń, których centrum stanowiłeś Ty. Szkoda tylko, że one nie zniknęły, że wciąż siedzą w mojej głowie, teraz już naprawdę niemożliwe do zrealizowania. Bo niby jak? Wiem, że mnie nienawidzisz. Też bym siebie nienawidziła. Zawsze byłam taka dumna z tego, że się zmieniłam, wyrwałam z blokowiska, nie dałam się stłamsić, że zawalczyłam o siebie i się zmieniłam. Dopiero teraz dostrzegam negatywy tej zmiany. Zrobił się ze mnie wstrętny tchórz. Uciekłam od Ciebie. Uciekłam przed Tobą, bo bałam się, że mógłbyś podzielić moje marzenia. Że Twoim marzeniem mogłam być ja. Bałam się, że mogłoby być zbyt idealnie.
Odkrywam świat i nienawidzę siebie za to, że robię to sama. Choć przecież zawsze tylko o to mi chodziło, chciałam każdemu udowodnić jaka to nie jestem zaradna i działać na własną rękę. Teraz chciałabym żeby ktoś był obok. Ktoś bardzo konkretny. Nigdy nie tęskniłam zbyt mocno za ojcem, a już tym bardziej nie za mamą. Byłam zadowolona żyjąc sama, z daleka od nich obojga. Nie wiedziałam, że tęsknota może tak bardzo boleć.
Tęsknię za Tobą. Za Twoim spojrzeniem, za Twoją paplaniną, za tym jak śpiewałeś przy gotowaniu, myśląc, że nie słyszę, za Twoim irytującym nawykiem zmieniania tematu w najważniejszym punkcie rozmowy i przeskakiwaniem na grecki w połowie zdania. Tak jakbym mogła to zrozumieć! Tęsknię za przesiadywaniem w Twoim domu, za chodzeniem na mecze, nawet za Twoją brodą, której tak nie lubiłam. Nie mogę latać, bo ta przeklęta tęsknota ciągnie mnie do ziemi i pozwala oderwać od niej tylko jedną stopę. Druga jest tutaj, na dole, w Szkocji, przy Tobie.
Jednak w jakiś pokrętny sposób jestem tu dość szczęśliwa. Wynajęłam pokój w studenckim mieszkaniu i poczułam się trochę tak jakbym sama wróciła na uniwersytet. I trochę tak jakbym była od nich starsza o sto lat. To chyba jakieś rozdwojenie jaźni.
Powinieneś tu kiedyś przyjechać. Myślę, że by Ci się spodobało. Praga, rankiem, we mgle, gdy z nieba leniwie leci lekki śnieg, trochę przypomina mi Ciebie. Spokojnego, wyważonego, rozsądnego.
Piszę do Ciebie dzisiaj, choć nie robiłam tego już od dawna, bo mamy 21 lutego. Mam nadzieję, że świętujesz. Zabierz chłopaków, idźcie na piwo, zjedz kawałek tortu, śpiewaj na głos i nie myśl o jutrze. Czego mogę Ci życzyć w Twoje dwudzieste dziewiąte urodziny? Bądź szczęśliwy. Kochaj. Pozostań najwspanialszym człowiekiem na świecie. Spełniaj marzenia. Nie nienawidź mnie.
Mam nadzieję, że nie zakatrupiłeś jeszcze Aresa. Zawsze mówiłeś, że nie znosisz „tego wstrętnego sierściucha”, ale wiem, że tak naprawdę to go pokochałeś. Obyś nie znienawidził go teraz. Przeze mnie. Liczę na to, że obaj sobie świetnie radzicie. Na pewno. Nie mógłby sobie wymarzyć lepszego właściciela niż Ty. Ja byłam zbyt... nieodpowiedzialna. W stosunku do was obu. 

But if I hurt you, I'd make wine from your tears.

Zaczynam nienawidzić tej piosenki.

Emily

*

Kolejna pocztówka nie przychodziła bardzo długo. Berlin i Petersburg, wiszące na lodówce, dawno zdążyły się zakurzyć, on przywyknął już do ich widoku i nauczył się nie reagować na ich widok niepokojącym ukłuciem w sercu. Potem pojawiła się trzecia. Przyszła, jak zawsze, w białej kopercie, bez adresu zwrotnego. Przepiękna Praga, rozświetlony latarniami Most Karola, wyłaniający się z mgły. Odwrócił kartkę, nie licząc na to, że znajdzie coś po drugiej stronie. Może lepiej by było gdyby nie znalazł. Zamiast standardowego, czystego, białego pola, do którego zdążyła go przyzwyczaić, zobaczył dwa słowa. Happy birthday. Trzynaście liter. Więcej nie potrzebowała, by znowu zatrząsnąć jego poukładanym światem.
Nie znienawidził jej, gdy z nim zerwała, ani gdy wyjechała, obarczając go opieką nad Aresem, gdy zniknęła bez słowa i pojechała podbijać świat. Dopiero teraz, patrząc na te dwa słowa, wypisane jej przechylającym się lekko w lewą stronę pismem, poczuł, że coś w nim pęka. Wracała. Puste widokówki znajdowane w porannej poczcie były irytujące, ale przynajmniej stanowiły jakikolwiek znak życia, więc nie potrafił się na nią złościć za to, że go nimi nękała. Zburzyła wszystko dwoma słowami. Zadziwiające jak niewiele jej było trzeba, by znowu postawić jego świat na głowie. Jeśli wcześniej jej nie nienawidził, to teraz zaczynał. Nienawidził jej za to, że w głębi duszy wciąż czuł, że ją kocha.

*

- Haaappy birthdaaay tooo you, haaappy birthdaaay tooo you - zaciągnął przeraźliwie Rogne gdzieś nad jego uchem, a reszta drużyny z zaskakującym entuzjazmem się do niego przyłączyła i po chwili szatnia rozbrzmiała chóralnym wrzaskiem, bo śpiewem by tego nie nazwał. Czuł, że koledzy poklepują go po plecach, składając mu życzenia. Wszystkie brzmiały tak samo, natychmiast o nich zapominał. Dużo szczęścia, dużo goli, zero kontuzji. Dziękował, potakując lekko głową, szybko zajął się sznurowaniem butów, uciekając przed niechcianą uwagą grupy. Nie lubił być w centrum, sprawiało mu to przyjemność jedynie na boisku.
- To gdzie idziemy?
- Standardowo, The Pot Still?
- George, co ty na to? - rzucił Scott, przerzucając przez ramię torbę i wpatrując się w niego z wyczekiwaniem.
- Musimy? - spytał, po chwili tego żałując. Zabrzmiał żałośnie.
- Musimy, musimy - przedrzeźnił go Thomas, stając nad nim z założonymi rękoma. - Urodziny ma się raz w roku.
- Gadasz jak Em.
- Więc pewnie mam rację - zauważył, łapiąc Georgiosa za ramię i podciągając do góry. - No dawaj, nie każ się prosić.
- Ale tylko na chwilę.
- Na chwilę to się nie opłaca - powiedział twardo Brown i nie czekając na resztę, ruszył w stronę wyjścia ze stadionu. Georgios stwierdził, że nie ma wyboru. Kapitanowi się nie odmawia.
Dwie butelki whisky później Thomasowi przypomniało się o niedokończonym występie. Uwiesił się na ramieniu Georgiosa i zaczął mu piać do ucha, przy okazji mało nie dławiąc się zbyt dużym łykiem piwa. 
- Tobie chyba już wystarczy - rzucił Grek, uwalniając się spod jego ciężkiej ręki i przerywając mu wpół słowa.
- ...daaay too you - dokończył Thomas z uśmiechem i zaklaskał kilka razy, wyraźnie zadowolony z pokazu swoich wątpliwych zdolności wokalnych. Kilku chłopaków pokiwało z uznaniem głowami i wzniosło swoje kufle w geście toastu.
- Za George'a. Najlepszego Greka wśród piłkarzy i najlepszego piłkarza wśród Greków. Czy coś w ten deseń - powiedział Kris, czkając przy tym głośno.
- Za George'a! - zawołała cała czwórka, z rozmachem stukając się szkłem.
Jadąc do domu taksówką, zmęczony treningiem i świętowaniem, marzył tylko o tym, by położyć się do łóżka i przespać kilka długich godzin. Szybko porzucił tę myśl, gdy przekraczając próg mieszkania wyczuł zapach ostrego sosu do spaghetti. Zostawił w korytarzu kurtkę i sportową torbę z przepoconymi dresami, i zajrzał do kuchni.
- Happy birthday to you, happy birthday to you!
Śpiewała nie lepiej niż Thomas, ale potrafił jej to wybaczyć. Podeszła do niego, trzymając w jednej ręce babeczkę oblaną zielonym lukrem, w którą wbiła maleńką świeczkę. Poczekał aż zakończy występ i zdmuchnął ją dopiero, gdy wyśpiewała ostatnie słowo i uśmiechnęła się rozbrajająco, radośnie i przepraszająco zarazem.
- Pomyślałeś życzenie? - upewniła się, odstawiając ciastko na stół i wieszając mu się na szyi, gdy tylko pokiwał twierdząco głową.
- Wszystkiego najlepszego - powiedziała i pocałowała go lekko, ledwie muskając jego usta.
- Nie musiałaś sobie zawracać głowy - powiedział, wyciągając szyję i wskazując na pełne talerze stojące na stole.
- Żartujesz sobie? - prychnęła, odrywając się od niego i sięgając po miskę z makaronem. - Urodziny są raz w roku.
- Mimo wszystko...
- Żadnego „ale” - zaprotestowała, nakładając mu makaron. - Urodziny to najlepszy dzień w roku.
- Łatwo ci mówić, gówniaro - zażartował, pokazując jej język. Zdjął z gazu rondelek z sosem pomidorowym i postawił go na desce do krojenia, na środku stołu, wtykając weń małą chochelkę.
- Kryzys wieku średniego? - spytała ironicznie, unosząc brwi i siadając naprzeciwko niego.
- Ja ci dam „średniego” - odparł z udawaną urazą i nawinął makaron na widelec. - Wyśmienite. Dziękuję.
- Nie ma za co. Raz w roku mogę ci gotować - rzuciła ze śmiechem, wspominając wszystkie obiady, które on ugotował dla niej. W kuchni wykazywał się zdecydowanie większym talentem i bez żalu odstępowała mu miejsce przy garnkach. - To co z tym kryzysem?
- Żartujesz sobie? Gram w pierwszym składzie najlepszej drużyny w kraju, strzelam gole, nie narzekam na brak pieniędzy - zaczął wyliczać, uśmiechając się lekko, gdy dostrzegł nieudolnie maskowane rozdrażnienie na jej twarzy. - No i mam ciebie - dodał na koniec, beztrosko wciągając długą nitkę makaronu.
- No i masz mnie. Dobrze, że pamiętałeś - westchnęła, upijając łyk białego wina.
- Nie martw się, jesteś pierwsza na liście.
- Cóż za zaszczyt. Czemu go zawdzięczam?
- Jakby nie patrzeć, masz fantastyczne nogi - powiedział rzeczowo, podpierając ręką podbródek i przyglądając jej się uważnie, udając głębokie zamyślenie.
- A walnął ci ktoś kiedyś, Samaras?
- Też cię kocham, Em - odpowiedział, pokazując w uśmiechu wszystkie zęby i posyłając jej nad stołem całusa.

*

Na kartkę z Pragi czekał bardzo długo, kilka miesięcy. Później poszło dużo szybciej. Kolejne posypały się jak grzyby po deszczu. W niedalekich odstępach czasu znalazł w skrzynce pocztowej Paryż, Barcelonę i Lizbonę. Wyglądało na to, że w niecałe dwa tygodnie zjechała trzy kraje, a on zaczął się zastanawiać nad tym, gdzie wywieje ją później. O ile orientował się w jej finansach, fundusze niedługo powinny jej się skończyć, a nie chciało mu się wierzyć w to, by zdecydowała się wydać wszystko i odebrać sobie szansę na powrót do domu. Zgodnie z jego obliczeniami, powinna niedługo skończyć swoją szaloną wycieczkę. Nie zamierzał witać jej z otwartymi ramionami i mówić, że tęsknił, nie zamierzał nawet oddawać jej Aresa, do którego cichej obecności zdążył się przyzwyczaić. Chciał po prostu wiedzieć, że nic jej nie jest, że nie włóczy się po świecie w pogoni za niemożliwymi do zrealizowania marzeniami, że wróciła do domu.
Choć twierdziła, że nigdy go właściwie nie miała. Rodzice rozwiedli się, gdy była jeszcze małym dzieckiem, ojciec wyniósł się do innego miasta, tam po jakimś czasie założył nową rodzinę. Matka nie potrafiła sobie poradzić z jego brakiem, próbowała grać rolę silnej i niezależnej, ale z roku na rok wychodziło jej to coraz gorzej, aż w końcu związała się z facetem, na którego parę lat wcześniej pewnie nawet by nie spojrzała.
- Wyniosłam się od nich, jak miałam szesnaście lat. Nie umiałam patrzeć jej w oczy.
- Dlaczego?
- Wciąż za nim tęskniła. Za tatą. Nigdy nie powiedziała tego na głos, ale to było w jej oczach. Żal, tęsknota, poczucie klęski. I bezradność. Nie chciałam skończyć tak jak ona, musiałam się stamtąd wyrwać.
- Też zostawiłem dom mając szesnaście lat. Wyjechałem do Holandii, zostawiłem wszystko za sobą.
- Spełniłeś swoje marzenie, grałeś w piłkę, na poważnie.
- Tak, wtedy byłem zachwycony. Mój świat stanął na głowie. Byłem szczeniakiem, chciałem tylko biegać po boisku i strzelać gole.
- Żałujesz, że wyjechałeś?
- Czasem zastanawiam się, jakby wszystko się potoczyło, gdybym tego nie zrobił.
Zażartowała, że wtedy nigdy by się nie poznali i ominęłaby go miłość życia, a on przyznał jej rację, w duchu zamyślając się jednak nad, tym jak mogłaby wyglądać teraz jego codzienność, gdyby wtedy, mając szesnaście lat, nie wyjechał z Grecji po to, by gonić za marzeniami dzieciaka, który całymi dniami biegał za piłką. Nigdy by jej nie poznał. Jako nastolatek rozwoziłby pizzę, potem próbowałby swoich sił na studiach, mieszkał z rodzicami całe życie, kopał futbolówkę w jakimś trzecioligowym klubie. Nigdy nie usłyszałby jej śmiechu, nie spojrzał w jej roziskrzone oczy, nie zatopił palców w jej poskręcanych włosach. Nie zagrałby w reprezentacji kraju, nie strzelałby goli w Lidze Mistrzów, nie wygrywał mistrzostwa kraju z Celtikiem. A może nie? Może tak czy siak zostałby zawodowym piłkarzem, robił to, co kochał i siedział u boku najcudowniejszej kobiety na świecie. Nigdy nie lubił gdybać i rozdrapywać przeszłości, w żaden sposób nie mógł już uniknąć konsekwencji decyzji podjętych lata temu, ani tym bardziej tych decyzji zmienić. Myślenie o nich teraz, gdy upłynęło już tyle czasu, a jego życie znalazło się w punkcie, w którym niczego by w nim nie zmienił, nie miało żadnego sensu.
Jakiś czas później, kilka tygodni po swoich dwudziestych ósmych urodzinach zapytał ją, czy z nim zamieszka. 
- Przecież właściwie już tu mieszkam - odpowiedziała ze śmiechem.
Racja. Właściwie już z nim mieszkała. Bywała u niego co drugi dzień, zazwyczaj zostając na noc i spędzała w jego domu niemal każdy weekend.
- Wymów umowę na mieszkanie i przywieź tu wszystkie swoje rzeczy.
- Gdybym to zrobiła, to musiałbyś przerobić garaż na jeszcze jeden pokój, bo nigdzie indziej bym się z nimi nie zmieściła.
- Czyli nie?
- Nie możemy z tym trochę zaczekać?
Zdenerwowało go to. Nie potrafił zrozumieć jej oporu. Przecież sama powiedziała, że w zasadzie już z nim mieszka. Więc dlaczego odmówiła? Dlaczego zaczęła się tłumaczyć, mówić o tym, że przeprowadzka to straszny kłopot, niepotrzebne zamieszanie, że umowę wynajmu mieszkania ma podpisaną na jeszcze kilka miesięcy. Zapierała się rękami i nogami, bojąc się wykonać ten krok, przestąpić próg jego domu i zostać w nim na zawsze. Wciąż spędzała w nim większość swojego czasu, zapełniała jego szafę swoimi ubraniami, półki w łazience kosmetykami, składowała książki na jego regale i przewodniki turystyczne na kuchennym parapecie. Miała swój klucz, przychodziła kiedy chciała, z samego rana lub w środku nocy, z Aresem pod pachą, zostawiając go tu później na całe tygodnie. Czasem wracała do swojego mieszkania tylko raz na jakiś czas, podlać kilka mizernych kwiatów, które stały na jej parapetach, wytrzeć kurze z drewnianych blatów w kuchni, zabrać pocztę ze skrzynki. W zasadzie z nim mieszkała. Ale zawsze, prędzej czy później, wracała do siebie. Bolało. Głównie dlatego, że tego nie rozumiał, a ona nie chciała mu wyjaśnić.
- Nigdy nigdzie nie czułam się jak w domu - powiedziała mu wtedy, kiedy się rozstali. Był ostatni dzień września, żar lał się z nieba, nawet w często pochmurnym Glasgow, wszyscy zrzucili grubsze ubrania i chodzili z butelkami wody pod pachami, chcąc ochronić się przed piekącym słońcem. Znali się od osiemnastu miesięcy. Kochał ją od osiemnastu miesięcy. Rozstali się, bo tego chciała, pięknie to uzasadniła, choć dzisiaj nie potrafił wyłowić z pamięci nawet połowy słów, które mu wtedy powiedziała. Nigdy nigdzie nie czułam się jak w domu. To pamiętał doskonale. A także słowa, które padły później. - Tylko u ciebie. Tylko przy tobie.
Jesteś moim domem, Georgios. Tak mu powiedziała. Był jej pieprzonym domem, a ona z nim zerwała, wyjechała i zostawiła mu w spadku kota, który go nienawidził. Nigdy by nie przypuszczał, że wywinie mu taki numer, a potem, gdy dotarło do niego, co właściwie zrobiła i jakie spustoszenie zasiała w jego życiu, nawet nie potrafił przestać jej kochać, choć logika mówiła mu, że powinien. Siedział w domu, który miał być ich domem, trzymał w ramionach kota, który był ich kotem, patrzył na widokówki z miejsc, w które powinni pojechać razem, na których powinny widnieć ich podpisy.
Dopiero teraz zaczynał rozumieć, że któregoś dnia naprawdę mógłby ją znienawidzić. Była do tego na najlepszej drodze. Pocztówka z Pragi, z życzeniami urodzinowymi wypisanymi pochyłym pismem przyszła pod koniec lutego, kilka dni po tym jak skończył dwadzieścia dziewięć lat. Tamtego dnia, dwudziestego pierwszego lutego, kumple wyciągnęli go do jakiegoś klubu, szybko się upił, choć zawsze twierdził, że ma mocną głowę, wrócił do domu taksówką, o drugiej w nocy, w salonie zastając istny chaos. Fikus leżał na podłodze, jego zielone listki były dosłownie wszędzie, ceramiczna doniczka roztrzaskała się na kilka części, a ziemia, w której tkwiły jego korzenie była rozkopana, poroznoszona po całym pokoju, odznaczała się wyraźnie na tle jasnego dywanu o miękkich włosach, który leżał na środku pokoju. Ares siedział na skraju niskiej szafki, na której stał telewizor i patrzył z wyrzutem na Georgiosa, tak jakby to on był odpowiedzialny za ten bałagan. Nawet nie miał siły na niego nakrzyczeć. Pozbierał części doniczki i wyrzucił je do kosza, poszedł po miotłę i szufelkę, wstawił ogołocony z połowy liści kwiat do jakiegoś wiaderka. Doprowadził pokój do względnego porządku i położył się na kanapie, podkładając pod głowę jedną poduszkę. Spojrzał kotu w oczy, czując nieprzyjemne ukłucie w sercu.
- Ja też za nią tęsknię.
Ares jednym zgrabnym ruchem zeskoczył z szafki, przeszedł po miękkim dywanie i wdrapał się na kanapę. Ułożył się w nogach Georgiosa i spał tam do rana.
Chciał o niej zapomnieć. Uwolnić się od wspólnych wspomnień, od rozmyślań o tym, gdzie i z kim teraz jest, co robi, o czym marzy, dokąd zmierza i przed czym ucieka. Zapomnieć o tym, że ją kocha. Nienawidził jej za to, że zburzyła jego spokój dwoma słowami, za to, że mu o sobie przypomniała i uświadomiła mu, że pewnie nigdy nie będzie w stanie wymazać jej z pamięci.

*

15 marca 2014
G.

Ostatnie dwa tygodnie spędziłam na walizkach. Ciężko było znowu się do tego przyzwyczaić, przez jakiś czas myślałam, że zostanę w Pradze już na zawsze. Żyjąc tam przez te trzy miesiące, oddychając czeskim powietrzem, zajadając się trdlo (przepyszne! ale to słowo przyprawia mnie o ciarki, dwa tygodnie uczyłam się je poprawnie wymawiać!), poczułam się trochę tak, jakbym weszła do nowego świata, świata z bajki, który przyjął mnie z szeroko otwartymi ramionami i nie zamierzał prędko wypuścić. Zaczynałam naprawdę dobrze dogadywać się ze studentami, u których wynajęłam pokój, połowiczne po angielsku, a w połowie na migi, zawsze jednak udawało nam się dojść do porozumienia. Większość czasu spędzałam z nimi, oprowadzali mnie po mieście, pokazywali swoje ulubione miejsca, zabierali na imprezy. Chcieli zabrać mnie na święta do swojej rodziny i bardzo długo nie potrafili przyjąć mojej odmowy, spędziliśmy za to razem Sylwestra. Wyjechałam, bo zaczynałam się tam zadamawiać. Uciekłam.
W dwanaście dni zdążyłam odwiedzić trzy kraje. Z Czech pojechałam do Francji, później do Hiszpanii i Portugalii. Wysłałam Ci pocztówki. Bardzo podobała mi się ta z Barcelony, ze zdjęciem Camp Nou. Pomyślałam, że może przypomni Ci o czymś miłym. Pamiętasz tamtego gola? W osiemdziesiątej ósmej minucie meczu? Piękna główka. Siedziałam w jakimś pubie w Pradze, z moimi nowymi znajomymi, którzy emocjonowali się piłką chyba równie mocno jak ludzie w Glasgow, piłam śmierdzące piwo i oglądałam ten durny mecz Ligii Mistrzów. Patrzyłam jak dostajecie lanie, jak przegrywacie sześcioma bramkami i rozpaczałam na głos, a wszyscy to rozumieli i nikt nie zadawał głupich pytań, bo przecież byliście moją drużyną, ekipą z mojego miasta, oczywiste, że musiałam Wam kibicować. Już miałam wymyślić jakąś głupią wymówkę i sobie pójść, żeby nie musieć patrzeć na Twoją zmartwioną minę, gdy sędzia zagwiżdże po raz ostatni, a Ty zrobiłeś mi taki numer! Zawsze lubiłam patrzeć jak strzelasz gole. Nawet jeśli chodzenie na mecze nie było moim ukochanym zajęciem, Twoją radość po trafieniu do bramki mogłabym obserwować bez końca. Chyba nic w tym dziwnego, choć nigdy bym nie przypuszczała, wtedy, na początku naszej znajomości, gdy pierwszy raz zaprosiłeś mnie na mecz, że prawie dwa lata później będę śledzić w internecie doniesienia z ligi i sprawdzać jak radzi sobie Twoja głupia drużyna. Efekt uboczny umawiania się z piłkarzem? Mam nadzieję, że kiedyś mi to przejdzie, gdy przestaniesz grać dla tego klubu, bo co mnie wtedy będą obchodziły jego wyniki.
Nie zostanę tu długo. Czuję, że czas wracać. Nie wiem dlaczego, nie wiem po co, nic i nikt przecież na mnie w Szkocji nie czeka. Tylko że tutaj wcale nie jest mi lepiej. Niczego nie odnalazłam, choć wyjeżdżając z kraju miałam wielkie ambicje i jeszcze większe nadzieje. Świat jest wielki i piękny, ale czasem mam wrażenie, że mój świat mógłby być bardzo mały, ograniczać się do dwóch osób i kota, i byłabym szczęśliwa. Powinnam zapomnieć, o Was obu, bo przecież sama spaliłam za sobą wszystkie mosty, ale nie potrafię. Chcę odwiedzić już tylko jedno miejsce, nigdzie indziej mnie nie ciągnie, a później pojadę do Glasgow. Wiem, że na mnie nie czekasz, pewnie masz rację, ale sama świadomość tego, że tam jesteś, sprawia, że chcę wrócić. To idiotyczne, ale nie wyobrażam sobie tego miasta bez Ciebie. Nie cierpię piłki nożnej, naprawdę. Transferów, kontraktów i całego tego gówna. Jeśli kiedykolwiek odejdziesz z Celtiku chyba pęknie mi serce. Nie mógłbyś zostać tam na zawsze? Grać tam do usranej śmierci, strzelać gole i być szczęśliwy? Tak byłoby najlepiej dla wszystkich.

E.

*

Twierdziła, że nie lubi piłki nożnej, ale z zaskakującą częstotliwością pojawiała się na meczach i wypytywała o wyniki. Emocjonowała się jak dziecko każdą strzeloną przez niego bramką, a kilka razy pokopali razem piłkę na trawniku za jego domem. Była w tym absolutnie beznadziejna. Miała problemy z koordynacją ruchową, często nie trafiała w futbolówkę, a gdy już jej się to udało, zazwyczaj towarzyszył temu pisk bólu, bo ciągle zapominała o jego pouczeniach i kopała czubkiem buta, zamiast bokiem, obijając sobie przy tym palce. Nie panowała nad piłką, a odbicie trzech kapek uznała za jeden ze swoich większych życiowych sukcesów.
Twierdziła też, że nie lubi dzieci. Nie dogadywała się z trzynastoletnim synem sąsiadów, który widząc Georgiosa na podwórku, często przeskakiwał przez płot, żeby choć przez chwilę pokopać z nim piłkę. Zazwyczaj uciekała wtedy do domu, wymyślając jakieś banalne preteksty. Rzadko kontaktowała się ze swoim przyrodnim bratem, dziesięć lat młodszym od niej Tony'm, który mieszkał kilkaset kilometrów od niej i też niespecjalnie zabiegał o utrzymanie więzi. Widziała go tylko kilkanaście razy, zawsze uważała za uroczego dzieciaka, słodkiego jak aniołek, z tymi jego włosami układającymi się w miękkie pukle, nie tak mocno poskręcanymi jak jej własne. Gdy ostatnio dzwoniła do ojca, dowiedziała się, że młody zaczynał sprawiać problemy, zupełnie jak kiedyś ona. Zmartwiła się, jednocześnie czując jakieś dziwne ciepło w sercu i myśląc, że co w rodzinie to nie zginie. Poradziła tacie, żeby za bardzo się tym nie przejmował, ale mimo wszystko starał się go mieć na oku. Gdy Tony którejś soboty przyjechał do Glasgow, z wypchanym plecakiem, pukając do jej drzwi z szerokim uśmiechem i podbitym okiem, nie miała pojęcia co robić. Został na kilka dni, później znudzony wrócił do domu, dochodząc do wniosku, że nikogo tu nie zna, a w Perth czekają na niego kumple. Stojąc na dworcu i machając mu na pożegnanie, gdy wsiadł już do pociągu, odetchnęła z ulgą i doszła do wniosku, że wychowywanie dzieci to prawdziwa katorga. Gdy powtórzyła to Georgiosowi, ten jedynie się roześmiał i poradził, żeby się nie martwiła, bo przecież nie zostanie z tym sama. Nigdy do tej rozmowy nie wrócili.
Uparcie twierdziła, że nie przepada za dziećmi, nawet kiedy poznała małego Jay'a, jego najwierniejszego fana i z miejsca się z nim zaprzyjaźniła. Szybko złapała z nim dobry kontakt i, jeśli tylko przychodziła na mecze, zawsze siadała obok chłopca i jego taty. Wspólnie kibicowali swojemu ulubionemu piłkarzowi i z entuzjazmem reagowali na wszystko, co działo się na boisku.
Nie do końca jej wierzył, gdy mówiła mu, że za czymś nie przepada, bo jej czyny często przeczyły słowom. Ufał jej tylko w kwestiach żywieniowych; jeśli mówiła, że nienawidzi zielonego groszku, to tak było i nie potrafiła go przełknąć w żadnej postaci. Co było potencjalnie problematyczne, bo on groszek szczerze uwielbiał. Czasem zastanawiał się czy teraz, gdy jest daleko i nikt nie ciągnie jej na mecze, śledzi jeszcze w jakiś sposób jego boiskowe poczynania. Świadomość, że mogło tak być mile łechtała jego ego, ale nie dałby uciąć sobie choćby jednego palca za to, że rzeczywiście to robiła, siadała przed telewizorem i oglądała mecze Ligii Mistrzów albo sprawdzała wyniki ostatniej kolejki Scottish Premier League. Sam pomysł wydawał się absurdalny, ale, z drugiej strony, ona też była absurdalna, więc kto wie. Parę miesięcy wcześniej, gdy w grudniu grali na Camp Nou z Barceloną, biegając po boisku, zastanawiał się nad tym, jakie są szanse na to, że ona gdzieś tu jest. W tym samym kraju, w tym samym mieście, na tym samym stadionie. Nie miał pojęcia, gdzie obecnie przebywała, ostatnia kartka przyszła do niego miesiąc wcześniej, z Rosji, równie dobrze mogłaby więc być teraz na innej półkuli. Była nieobliczalna. Jakieś idiotyczne przeczucie podpowiadało mu jednak, że na niego patrzy. Dopiero gdy w końcówce meczu strzelił honorowego gola dla Celtiku, uwolnił się od tych myśli i wyrzucił z głowy obraz Emily.

*

Często łapał się na tym, że zbyt dużą wagę przywiązywał do ostatnich meczy w sezonie. Kiedyś tego nie robił, wszystkie uważał za niezwykle istotne, a każdy, który wygrywali był gotów nazwać tym najfajniejszym, tym, który sprawił mu najwięcej radochy, który zapamięta na długo. Wszystkie one jednak wydawały się blednąć w zestawieniu z ostatnim meczem poprzedniego sezonu. Celtic Glasgow kontra Dundee United, dziewiętnasty maja dwa tysiące trzynastego roku, bezapelacyjnie jeden z bardziej udanych dni w jego życiu. Nie tylko sięgnęli po ligowe mistrzostwo, ale postawili tym meczem kropkę nad i, wygrywając zdecydowanie, cztery do zera. Strzelił dwa gole, w siedemnastej i dwudziestej siódmej minucie. Siódemki i dziewiątki miały w sobie jakąś magię, miał wrażenie, że nieustannie go otaczają i przynoszą mu szczęście, choć starał się nie wierzyć w tego typu zabobony. Dziewiątka na zielono-białej koszulce Celtiku, reprezentacyjna siódemka, dziewiętnasty maja, siedemnasta i dwudziesta siódma minuta. Wszędzie te dwie cyfry. Emily długo się śmiała z jego wyszukanych, numerologicznych teorii i kupiła mu w antykwariacie jakieś bardzo stare pisemko poświęcone wróżbom i horoskopom. Nie miał pojęcia, gdzie się ono zapodziało.
Emily też była na tym meczu. Siedziała na trybunie przeznaczonej dla gości, z małym Jay'em i jego tatą, we trójkę gorąco dopingowali swojego ulubionego gracza, wszyscy z biało-zielonymi szalikami na szyjach, zdecydowanie zbyt grubymi jak na ten słoneczny, majowy dzień, dumnie śpiewali wraz z resztą kibiców Celtiku, którzy przyjechali do Dundee. Pięknie się wtedy śmiała. Z siebie, ze swoich wątpliwych muzycznych zdolności, z niego, gdy podbiegł do niej z włosami sklejonymi szampanem, którego po meczu, na boisku otworzył Stokes. Późnym wieczorem odłączyli się od świętującej drużyny, zameldowali się w koszmarnie drogim hotelu, zajadali się truskawkami, kochali w atłasowej pościeli i pili wszystko, co oferował im pokojowy barek. Rano zostawili za sobą Dundee i pojechali do Perth, poznał wtedy jej ojca, jego żonę i drugi raz spotkał Anthony'ego, jej przyrodniego brata. Gdy wieczorem wyjeżdżali w stronę Glasgow, nie mógł się oprzeć wrażeniu, że najstarszy z Johnsonów go nie polubił. Na samym wstępie, ściskając mu rękę na powitanie, wyraźnie podkreślił, że kibicuje drużynie St. Johnstone i dał Georgiosowi do zrozumienia, że w najmniejszym stopniu nie podobało mu się to, że zaledwie tydzień temu Celtic rozgromił jego ulubiony zespół cztery do zera.
- Szczęście, że się do tego nie przyczyniłeś, bo inaczej byśmy sobie porozmawiali - dodał ironicznie, klepiąc go poufale po ramieniu.
- Tato - westchnęła Emily, piorunując ojca spojrzeniem.
- No co? Mówię tylko, że to dobrze, że grzał wtedy ławę.
- Tato!
Przy swoim wzroście, Georgios rzadko czuł się mały, ale miał wrażenie, że po tych kilku godzinach spędzonych w towarzystwie ojca Emily, który nieustannie śledził go czujnym wzrokiem, skurczył się o kilka centymetrów. Dawno nie znalazł się w takiej sytuacji. Dziwnie było, w wieku prawie trzydziestu lat, poczuć się znowu jak nieopierzony nastolatek, który musi się dobrze zaprezentować przed rodziną swojej dziewczyny. Totalnie do dupy, jak to skwitował Rogne kilka dni później, gdy Georgios opowiedział mu o tej sytuacji, nie wdając się w zbędne szczegóły. Podarował sobie przytoczenie słów o grzaniu ławki, ale Thomas i tak bezbłędnie podsumował jego spotkanie z ojcem Emily. Ona, zupełnie w swoim stylu, gdy tylko wsiedli do samochodu i wyjechali z podwórka w Perth, prosto z mostu oznajmiła, że nie zamierza przepraszać za słowa ojca. Choć pewnie powinnam, zauważyła, zapinając pasy i opierając łokieć na szybie. Ale przecież masz grubą skórę. Takie rzeczy nie mogą cię już ruszać. Przyznał jej rację, skręcając w lewo i wyjeżdżając na autostradę. Nie rozumiał więc dlaczego to niefortunne spotkanie wciąż powracało do niego we wspomnieniach i wywoływało nieprzyjemne odczucie gdzieś w jego żołądku. Przecież to ją kochał, nie jej ojca, z nim w ogóle nie musiał się dogadywać, nie pojmował, dlaczego obchodziło go, co on o nim myślał.
To z jej powodu, podpowiadał mu nieustępliwy głosik w jego głowie. Chcesz, żeby jej ojciec cię lubił, bo ją kochasz, bo chcesz z nią być, bo kiedyś ten facet, z włosami przyprószonymi siwizną i ironicznym uśmiechem na ustach, może nie być już tylko jej ojcem, może zostać dziadkiem waszych dzieci. Zagłuszał tego typu myśli, gdy tylko się pojawiały. Znał ją zaledwie rok. Tak, było im wspaniale. Tak, kochał ją. Tak, chciał z nią być, ale wyobrażanie sobie tego, co mogłoby wydarzyć się dopiero za parę lat, nie prowadziło do niczego dobrego. Chciał skupić się na tu i teraz, bo tylko to się liczyło. Nie wiedział, gdzie będą za miesiąc, rok czy pięć lat, nie było sensu o tym myśleć. Ważne, że było im ze sobą dobrze. Tu i teraz. Wtedy nie liczyło się dla niego nic innego. 
Teraz, gdy kolejny sezon ligowy nieubłaganie zbliżał się do końca, wspominał tamten dzień jeszcze częściej niż zwykle. Dwa gole, wygraną, szampana, oczywiście, ale przede wszystkim ją. Jej śmiech, gdy wziął ją na ręce i zakręcił się wokół własnej osi, a jej podkurczone nogi zarysowały okrąg w powietrzu. Jej nieudolny śpiew, gdy dołączyła do Thomasa, wykrzykującego raczej, niż wyśpiewującego, hymn Celtiku. Jej miękkie usta, tańczące na majowym wietrze włosy, przesadne pochwały, którymi zasypała go po meczu. Jeśli miałby złotą rybkę albo magiczną lampę z dżinem w środku i mógłby sobie czegoś życzyć, poprosiłby o to, żeby każdy ostatni mecz sezonu wyglądał tak jak tamten. Złota rybka pewnie odwróciłaby się do niego ogonem, słysząc to pragnienie. Bo jak niby miałaby je spełnić? Żaden mecz nie mógł już wyglądać tak jak ten z dziewiętnastego maja dwa tysiące trzynastego roku. Choćby wygrali dziesięć do zera, przy pełnych trybunach, a on strzelił połowę tych goli, czegoś by brakowało. Kogoś, podpowiadał uparcie głos w jego głowie, a on nie miał nawet siły go uciszać. Jak mógł walczyć z samym sobą? Wizja tego meczu, ostatniego w sezonie, zbliżającego się coraz większymi krokami, napełniała go coraz większą goryczą. Nie chodziło tylko o nieobecność Emily, choć był na nią cholernie zły za to, że nie było jej przy nim akurat teraz, gdy tak bardzo jej potrzebował. Powinna przy nim być, bo nie miał pojęcia jak samemu poradzić sobie z tym, co ten ostatni mecz oznaczał. Powinna przy nim być, bo jak nigdy potrzebował jej radości, entuzjazmu, szerokiego uśmiechu i siły, którą mu dawała. Powinna przy nim być, bo nie chciał zostawić jej bez pożegnania, tak jak ona bez pożegnania zostawiła jego, bo nie umiał odnaleźć się w tej sytuacji, w świecie, który w bardzo niedalekiej przyszłości miał stanąć na głowie, bo nie wiedział, co myśleć i nie miał pojęcia, co zrobić z Aresem.
Kiedy zaczynał swoją przygodę z Celtikiem, myślał, że zostanie tu na chwilę, sezon, góra dwa, nie podejrzewał, że zapuści w tej drużynie korzenie i zadomowi się w Glasgow, które na początku wydawało mu się koszmarne. Nie mógł przypuszczać, że po siedmiu latach wciąż tu będzie, że nadal będzie grał z dziewiątką na plecach, biegał po murawie Celtic Park, chodził po zalanych deszczem ulicach Glasgow, a w co drugi weekend przesiadywał w tym samym pubie z chłopakami z drużyny. Wtedy, gdy został wypożyczony do Celtiku, początkowo zaledwie na pół roku, nie uwierzyłby, gdyby ktoś mu powiedział, że spędzi tu siedem lat. Teraz, nie wierzył, że aż tyle czasu zdążyło upłynąć. Nie wierzył, że musi stąd odejść. Stanowisko władz klubu było jasne. Jego kontrakt wygasał wraz z końcem sezonu i nikt nie zaproponował mu jego przedłużenia. Niczego mu nie zaoferowano. Bolało.
Bolało, bo spędził tu najlepsze lata swojego życia, bo przywiązał się do miasta, a przede wszystkim do drużyny i kibiców, bo naprawdę chciał zostać. Nie zaczynał rozmów z żadnym innym klubem, naiwnie łudząc się, że władze Celtiku zdecydują się na przedłużenie kontraktu. Nie wykonali w jego stronę ani jednego kroku, nie mógł się dłużej oszukiwać, zrozumiał, że ostatni mecz tego sezonu będzie dla niego ostatnim meczem, w którym założy biało-zieloną koszulkę i wbiegnie na dobrze znaną murawę Celtic Park. Bolało, bo wiedział, że to definitywny koniec, a co gorsza przyszłości nie widział w kolorowych barwach. Chciał grać, oczywiście, ale nie sądził, by cokolwiek jeszcze na niego czekało. Bolało nawet podwójnie, bo wiedział, że jej nie będzie przy nim w chwili, w której potrzebował jej bardziej niż kiedykolwiek. Jedynym, co trzymało go przy zdrowych zmysłach była myśl o zbliżającym się mundialu. I Ares, który zaczął ostatnio przejawiać dziwne oznaki przywiązania i niemal każdego ranka przynosił mu na próg zdechłą mysz.

*

            Dziwnie było żyć ze świadomością, że jego dni w Celtiku dobiegają końca. Przestał się łudzić, że zostanie tu na kolejny sezon. Nawet koledzy z drużyny przestali męczyć go pytaniami, rozumiejąc, że nie chce o tym rozmawiać i nie zamierza płaszczyć się przed zarządem i błagać o to, by przedłużono jego kontrakt. Zaczęli wyciągać go na piwo jeszcze częściej niż robili to po wyjeździe Emily, a  Brown dosłownie za każdym razem próbował mu wmówić, że musi umówić się z przyjaciółką jego dziewczyny, bo to taka świetna dziewczyna, mądra, śliczna, a na dodatek blondynka. Na pewno ci się spodoba. Oczywiście, że blondynka. Gdyby umówił go z brunetką, jeszcze mogłyby w nim odżyć jakieś wspomnienia i zamiast flirtować, zacząłby wypłakiwać się dziewczynie w rękaw. Czy oni naprawdę sądzili, że jest aż tak słaby? Że wciąż za nią tęskni? Tęsknił, fakt, ale nie był już taki pewien, czy gdyby któregoś dnia stanęła w jego drzwiach, przytuliłby ją i pocałował, jakby nic się nie stało. Minęło kilka miesięcy, przywykł do jej nieobecności. To, że czasami wciąż czuł się tak, jakby ona po prostu gdzieś wyjechała, na jakiś czas, a potem miała wrócić i znowu byłoby tak samo jak dawniej, to nie miało żadnego znaczenia. Był tutaj. Żył. Grał w piłkę, chodził na piwo, czytał książki i oglądał beznadziejne komedie romantyczne, które wciąż potrafiły go wzruszyć, mimo że śmiał się z ich naiwności. Robił zakupy, gotował obiady, płacił rachunki. Był on i był Ares, a jej nie było przy nich. Jej powrót wszystko by zburzył, znowu postawił jego świat na głowie. Może tak było lepiej? On tutaj, ona tam. Gdzieś. Raz na jakiś czas dawała znak życia, na lodówce wisiało coraz więcej pocztówek, a on przestawał wierzyć w to, że kiedyś zawita do jego życia w inny sposób niż pod postacią tych niepodpisanych, kolorowych widokówek.
            Wszystko działo się tak szybko, nie miał nawet czasu głębiej zastanowić się nad tym, co będzie robił po jedenastym maja. Obiecał sobie, że jeśli do tego czasu klub nie wyciągnie do niego ręki, odejdzie z godnością, nie urządzając żadnych scen i nie prowokując idiotycznych plotek. Zagra w ostatnim meczu, może uda mu się strzelić pożegnalnego gola, potem ogłosi swoją decyzję, wróci do domu i... I co dalej? Nie rozmawiał z innymi zespołami, nie rozglądał się za ofertami kontraktów, nie miał pojęcia, co zrobić dwunastego maja i każdego następnego dnia. Martwił się reakcją małego Jay'a, chłopca, który skradł jego serce i motywował go do tego, by na boisku za każdym razem dawać z siebie wszystko. Nie miał pojęcia, co zrobić z Aresem, jeśli będzie musiał wyjechać. W przypływie czułości do zwierzaka, gdy ten przespał kilka nocy w jego łóżku, nie drapiąc go przy tym ani razu, uznał, że gdziekolwiek będzie miał się przeprowadzić, zabierze kota ze sobą. Nie wiedział, co z domem, a pewnie już jakiś czas temu powinien był go wystawić na sprzedaż. Nie miał też pomysłu, co zrobić, jeśli żaden klub nie zaoferuje mu kontraktu. Wmawiał sobie, że jest bardzo zajęty i wynajdywał setkę różnych zajęć, byle tylko nie musieć myśleć o tych wszystkich rzeczach. Problem tkwił w tym, że z dnia na dzień stawały się one coraz bardziej realne.
Którejś niedzieli uległ w końcu namowom Browna i umówił się z koleżanką jego dziewczyny. Rzeczywiście była śliczna. Dość wysoka, choć przy nim i tak wydawała się śmiesznie mała, zupełnie inaczej niż Emily, która nawet na boso sięgała mu do ramienia, a wkładając szpilki mogła zrównać się z nim wzrostem. Boże, mama zawsze mi powtarzała, że nie będę mogła nosić obcasów, bo będę wyższa od swojego faceta, śmiała się, gdy wracali z którejś randki, chwiejąc się przy tym na wysokich koturnach. Chwała niech będzie Twoim greckim genom.
Dziewczyna była wygadana, zasypywała go celnymi ripostami, których nie mógł nie docenić, przyjemnie się z nią dyskutowało na wszelkie możliwe tematy, a przy tym, w swojej krótkiej, czarnej sukience wyglądała jak milion dolarów. Nawet przyznała się do tego, że lubi komedie romantyczne! Dwa lata wcześniej pewnie uległby jej urokowi w przeciągu dwudziestu minut, a wyjście na kolację, skończyłoby się wspólnym śniadaniem. 
Długo rozmawiali, jedząc krewetki i popijając czerwone wino. Opowiedziała kilka zabawnych historii, bez żadnych kompleksów mówiąc o rzeczach, które u nie jednego wywołałby co najmniej rumieńce. Śmiała się głośno, z zainteresowaniem słuchała jego wywodów na temat piłki nożnej i co jakiś czas, niby od niechcenia i przypadkiem, dotykała palcami jego dłoni. Miał ochotę ją pocałować i wiedział, że by nie zaprotestowała. On też nie, jeśli to ona wykonałaby pierwszy ruch. Połykając lody, które podano na deser, mimowolnie pomyślał o Emily. Była jedyną znaną mu osobą, która serdecznie ich nienawidziła. Pamiętał jak kiedyś, gdy umówili się na maraton filmowy, poszedł do niej z kilkoma płytami z wypożyczalni i dwoma pudełkami lodów. Wziął czekoladowe i śmietankowe, bo nie miał pojęcia jakie lubi. Nienawidzę tego świństwa, mrozi mi od tego zęby, powiedziała, rozwiewając jego wątpliwości. Zjadł oba pudełka. Obejrzeli wtedy dwie części „Szybkich i wściekłych”, „Dziennik Bridget Jones”, a na koniec „Króla Lwa”. Wyjątkowo dziwaczny zestaw. W którymś momencie zasnęła i przegapiła scenę, w której Hugh Grant i Colin Firth okładają się pięściami na środku ulicy. Gdy otworzyła oczy, chciał przewinąć film, ale uznała, że nie warto, bo i tak za bardzo jej się nie podobał i woli obejrzeć disneyowską bajkę. W głowie mu się nie mieściło, że ktoś może nie lubić Bridget, która jego za każdym razem doprowadzała do śmiechu, ale zrobił, jak chciała i włączył „Króla Lwa”. Uśmiechnął się lekko na to wspomnienie, a kobieta siedząca naprzeciwko niego chyba błędnie to odczytała i bardziej zdecydowanie przesunęła palcami po jego dłoni. Zastanawiał się, jak by zareagowała, gdyby wiedziała, o czym wtedy pomyślał. Pewnie nie byłaby tak zadowolona, a jej promienny uśmiech nieco by przygasł. Odstawił pucharek z lodami, nie kończąc deseru i poprosił kelnera o rachunek. Coś się stało? Nie wiedział, jak jej odpowiedzieć. Właściwie przecież nic się nie stało. Po prostu dotarło do niego, że to bez sensu. Nie chciał, żeby tak to wyglądało. Nie chciał jej pocałować, pojechać do jej mieszkania i zerwać z niej sukienki. Nie chciał tego chcieć. Bo wiedział, co byłoby później. Rano zostawiłby ją w łóżku i wyszedł bez słowa, nigdy więcej nie dając znaku życia. Potem nie potrafiłby spojrzeć w oczy Brownowi i jego dziewczynie, biłby się z myślami i wyrzucał sobie, że jest nieczułym gburem, który chciał zaliczyć na pocieszenie. Wolał to przerwać jeszcze w chwili, w której trzeźwo myślał i nad sobą panował. Odprowadził ją do taksówki i podziękował za miły wieczór. Wrócił do domu na piechotę, choć zajęło mu to prawie godzinę. Chłodne, wieczorne powietrze pomogło mu pozbierać myśli. Czuł dziwną satysfakcję. Nie wygrałaś, Emily. Nie poszedłem z nią do łóżka tylko po to, żeby o tobie zapomnieć.
Wygrała. Wygrała, bo wiedział, że mimo wszystkich przymiotów tamtej dziewczyny, mimo jej pięknego uśmiechu, ślicznych blond włosów, mimo że świetnie mu się z nią rozmawiało, a ona wydawała się być nim szczerze zainteresowana, nigdy by jej nie pokochał. Już tego nie potrafił.

*

- Nie rozumiem, co ty widzisz w tych filmach – powiedziała kiedyś, gdy oglądali razem „To właśnie miłość”. Ona po raz pierwszy, on mniej więcej dwudziesty pierwszy. – Przecież to takie idiotyczne. Spotykają się i od razu wielka miłość, a potem żyli długo i szczęśliwie. Prawdziwe życie tak nie działa.
- Serio? – spytał, nie odrywając wzroku od Keiry Knightley i pakując do ust pełną garść popcornu.
- Serio – mruknęła Emily, wciągając na kolana Aresa, który nieopatrznie przeszedł tuż pod jej nogami. – Nie powinieneś oglądać tylu komedii romantycznych, bo jeszcze zaczniesz w to wszystko wierzyć.
- Lepiej nie – zironizował.
- Właśnie. Lepiej nie, bo ktoś ci potem złamie serce i się nie pozbierasz. W życiu nie jest tak, jak tutaj – dodała, wskazując ręką na telewizor. – To wszystko jest strasznie naiwne. Nie może być tak łatwo jak w tych filmach.
- W jakim sensie „łatwo”?
- No, tak jak tutaj. Miłość od pierwszego wejrzenia i do grobowej deski. To tak nie działa.
- Jesteś pewna?
- A przydarzyło ci się kiedyś coś takiego?
Nie odpowiedział, w myślach wrócił do dnia ich pierwszego spotkania. Ona, w czarnej sukience w grochy, z wodą chlupoczącą w butach i bukietem kwiatów w ręce, miażdżąca go najpierw nienawistnym, a po chwili już tylko zrezygnowanym spojrzeniem, siedząca w jego samochodzie, łapiąca jego spojrzenie we wstecznym lusterku, uśmiechająca się lekko, gdy zapraszał ją na mecz, stojąc na uniwersyteckich schodach kilka stopni niżej od niej. Górowała nad nim wtedy i każdego dnia później. Nie miał problemu z przyznaniem tego, że absolutnie nad nim zapanowała. Od pierwszej chwili. Tak jak od pierwszej chwili pokochał jej szorstki śmiech, włosy poskręcane jak małe sprężynki i piegi zdobiące policzki. Nie odpowiedział na jej pytanie na głos, ale nie sądził, by było to potrzebne. Przecież musiała wiedzieć. Nie musiał jej zapewniać o tym, że z nimi było dokładnie tak jak w tych filmach, którymi tak gardziła. Przecież musiała zdawać sobie sprawę z tego, że zakochał się w niej od pierwszego wejrzenia.
- No właśnie – westchnęła, nie doczekawszy się odpowiedzi. – W życiu nie jest jak w tych twoich filmach. Mówię ci, nie łudź się, bo skończysz ze złamanym sercem.
Wtedy jej nie słuchał, wydawało mu się, że mówi od rzeczy, zwalił to na kilka kieliszków wina, które pochłonęła w zatrważającym tempie. Teraz rozumiał już, o co jej chodziło. Miała rację. Jak zawsze. Był naiwny, naoglądał się za dużo filmów i uwierzył w to, że może być Hugh Grantem, który za każdym razem żył długo i szczęśliwe z dziewczyną, w której zakochał się od pierwszego wejrzenia. Nie mogło być tak łatwo. Szczęśliwe zakończenia zdarzały się tylko w przejaskrawionych, naiwnych komediach, które tak lubił oglądać. Nigdzie więcej. Życie tak nie działa. Czasem zastanawiał się nad tym, czy ona od początku wiedziała, jaki będzie finał ich historii. Zwłaszcza, gdy wspominał tego typu rozmowy. Ona od początku go ostrzegała, a on był idiotą, a nawet gorzej, był zakochanym idiotą i nie rozumiał, co do niego mówiła. Powinien. Gdyby skończyli to wszystko wcześniej, najlepiej jeszcze zanim na dobre się zaczęło, wszystko byłoby dużo prościej. Ona i tak wyjechałaby na podbój świata, ale on przynajmniej nie miałby złamanego serca. Było dokładnie tak, jak przewidziała. Może rzeczywiście znała go lepiej, niż ktokolwiek inny i potrafiła przejrzeć na wylot. Ciekawe, czy chociaż było jej przykro, że w tak okrutny sposób wykorzystała jego naiwność.

*

30 marca 2014
G.

Każdego dnia zastanawiam się, co też strzeliło mi do głowy i po co właściwie wybrałam się w tę szaloną podróż. Chciałam coś udowodnić, oczywiście, ale komu? Rodzicom? Sobie? Tobie? Dzwoniłam do ojca, mówił, że gdybyś nie poinformował go o tym, że wyjechałam, to nawet by nie wiedział. Ostatnio ma mnóstwo kłopotów z Tony’m, nie ma głowy do niczego innego. Wyobrażasz sobie, że ten gnojek spiknął się z jakąś osiedlową bandą i okradli sklep? Tata strasznie się martwi, twierdzi, że myślał, że nic nie przebije moich młodzieńczych wybryków, z wyprowadzką z domu w wieku szesnastu lat na czele, ale Tony udowodnił mu, jak bardzo się pomylił. Mają z nim urwanie głowy, nie mają czasu, by martwić się o mnie. I słusznie. Ja sobie jakoś poradzę, dawno już nauczyłam się, że zawsze sama muszę o siebie walczyć. Ale boję się o młodego, trochę przypomina mi mnie samą, z czasów, gdy byłam w jego wieku. Choć nie do końca łapię jego system wartości. Koniecznie muszę z nim porozmawiać, gdy tylko wrócę. Mama też raczej się o mnie nie martwi, kiedy powiedziałam jej, że wyjeżdżam, uprzedziła tylko, żebym nie prosiła jej o żadne pieniądze, bo ona i tak ich nie ma. Nie żebym zamierzała. Mam wrażenie, że jedyną osobą, która może o mnie myśleć, jesteś Ty. Nienawidzę tego.
Jest trzydziesty marca. Poznaliśmy się dokładnie dwa lata temu, co do dnia. Wtedy, pod stadionem, kiedy spieszyłam się na egzamin, a Ty ochlapałeś mnie wodą z kałuży, nie przypuszczałam, że w tak ekspresowym tempie staniesz się najważniejszą osobą w moim życiu. Pewnie roześmiałbyś się, gdybyś to przeczytał, bo okazuję to w totalnie beznadziejny sposób, ale taki jest fakt – jesteś najważniejszy.
Nie żałuję, że wyjechałam. Było cudownie, wszędzie, naprawdę. W Berlinie, w Pradze, w Barcelonie. Tutaj też jest fantastycznie. Żałuję jedynie tego, że jestem tu sama. Że w każdym z tych pięknych miejsc, o których tak długo marzyłam, byłam sama. Wiem, że nie pojechałbyś tam ze mną, nie mógłbyś tak po prostu zostawić swojego życia i zrezygnować ze wszystkiego na prawie pół roku. To totalnie absurdalny pomysł. Nie mogłabym Cię o to prosić. Nie mogłabym kazać Ci wybierać. Twoje życie jest tam, w Glasgow, na boisku. Moje jest… Nie wiem. Myślałam, że gdzieś je odnajdę, że w którymś z tych pięknych miejsc znajdę siebie i poczuję się jak w domu. Im dłużej włóczę się po świecie, im więcej kilometrów przemierzam, tym mocniej utwierdzam się w przekonaniu, że to był kretyński pomysł. Wiem, gdzie jest moje miejsce, gdzie jest moje życie. Tam, gdzie Twoje. Nieważne czy to oznacza Glasgow, Ateny, czy biegun północy. Za późno to zrozumiałam.
A może wiedziałam to od zawsze? Może właśnie dlatego wyjechałam? Wmawiam sobie, że chciałam odkrywać świat i spełniać marzenia z dzieciństwa, ale przecież nie pojechałam do Egiptu! Sama wytrąciłam sobie z rąk wszelkie argumenty. Może po prostu się bałam. Wszystko zaczynało robić się takie poważne, żyliśmy ze sobą trochę jak stare małżeństwo, a Ty któregoś dnia przebąknąłeś coś o dzieciach. Nigdy nie uważałam się za tchórza, ale cała moja siła i odwaga były chyba jedynie czymś, co uparcie sobie wmawiałam, bo rzeczywistość zweryfikowała to w najgorszy z możliwych sposobów. Bolesny zarówno dla mnie, jak i dla Ciebie. Ja nie wyjechałam, ja uciekłam. I mogę Cię jedynie za to przepraszać, ale cóż to da? Teraz? Minęło pięć miesięcy, a pół roku od dnia, w którym z Tobą zerwałam. Chciałabym, żebyś nie miał już do mnie o to żalu, ale to pewnie naiwna nadzieja, bo masz pełne prawo wciąż go odczuwać. To było głupie, niedojrzałe i najzwyczajniej w świecie okrutne. Było nam cudownie, a ja wszystko zepsułam. Nie ma sensu się z tego tłumaczyć. Jestem tchórzem i nie zasługuję na Ciebie, jeśli kiedykolwiek miałam, co do tego jakieś wątpliwości, to już dawno sama je rozwiałam. Jesteś zbyt dobry, zbyt cudowny, powinieneś być z osobą, która będzie umiała to należycie docenić i nie wystraszy się, gdy sprawy zaczną przybierać poważniejszy obrót. Zasługujesz na to, co najlepsze, zawsze zasługiwałeś. Ja nie.
Czasem zastanawiam się nad tym, jak reagowałeś na moje pocztówki. Jestem pewna, że wiedziałeś, kto Ci je przysyła. Wyrzucałeś je? Zostawiałeś? Nienawidziłeś mnie za to, że wciąż wtrącam się do swojego życia i nawet nie potrafię z klasą zniknąć? Pewnie to ostatnie. Pierwszą wysłałam pod wpływem impulsu, właściwie przez czysty przypadek. Kolejne dlatego, że czułam, że muszę. Teraz, gdy o tym myślę, dociera do mnie, jak okrutne mogło Ci się to wydać. Nie umiałam zostawić Cię w spokoju nawet, kiedy przebywałam setki kilometrów od Glasgow. Chciałam, żebyś wiedział, gdzie jestem? Chyba tak, choć nie wiem, czemu miałaby Ci ta świadomość posłużyć. Chciałam przypomnieć Ci o swoim istnieniu? Z pewnością. Mimo że obiecywałam sobie, że nie będę tego robić, że każde z nas pójdzie w swoją stronę i nie będę usychać z tęsknoty. Na Boga, przecież sama podjęłam tę idiotyczną decyzję! Sama uznałam, że tak będzie lepiej, prościej, że nie powinniśmy dłużej być razem. Szkoda tylko, że oszukiwanie samej siebie nie jest tak proste jak oszukiwanie Ciebie i wszystkich innych. Sobie nie mogłam wmówić, że za Tobą nie tęsknię, że nie żałuję, że nie wolałabym być w Glasgow, siedzieć na kanapie w Twoim domu, z Aresem na kolanach, wcinać popcorn, patrzeć na szklany ekran telewizora i podziwiać to, jak radzisz sobie na boisku. Wysyłałam te głupie, niepodpisane pocztówki, bo chciałam, żebyś wiedział, że ja nie zapomniałam.
Napisałam też całe mnóstwo listów, ale one są tylko moje i na zawsze takie zostaną. Choć wszystkie kieruję do Ciebie. Zaczęłam je pisać, bo nie mogłam sobie poradzić z tym, że jestem sama, że zwiedzam wszystkie te cudowne miejsca sama, że każdego wieczoru kładę się spać sama, że wszystko, absolutnie wszystko robię sama. Nie mogłam sobie wybaczyć tego, że nie pozwoliłam Ci być obok, ale chciałam Ci o tym wszystkim opowiedzieć. To była taka moja mała terapia, własnego autorstwa. Raczej nieskuteczna, gdyby ktoś pytał. Zapisałam cały zeszyt, a nic mi to nie dało. Zamiast zapomnieć, uwolnić się od wspólnych wspomnień i cieszyć tym, co mnie otacza, myślę tylko o tym, co by było, gdybyś był tu ze mną. Zawsze miałam idiotyczne pomysły, zerwanie z Tobą to najlepszy przykład, a pisanie tych listów wcale nie było mądrzejsze. Wylałam nad nimi zbyt dużo łez, z własnej winy. Choć wszystkie opatrzone są Twoim imieniem, nie wysyłałam ich i nie zamierzam tego robić. Dość już Ci w życiu namieszałam, nie będę znowu burzyć Twojej codzienności, tylko dlatego, że nie umiem sobie poradzić z tęsknotą. Nie chcę żebyś więcej przeze mnie cierpiał.
Na początku myślałam, że może trochę przesadzam, przeceniam samą siebie i to, ile dla Ciebie znaczyłam. Może wcale nie tęskniłeś, nie rozpaczałeś, może nie złamałam Ci serca i wcale nie wyszłam na tą złą i okrutną. Ale potem przypominałam sobie wszystkie chwile, które razem spędziliśmy, rozmyślałam nad tym, jakim jesteś dobrym człowiekiem, jak bardzo mnie kochałeś, nad tym, jak to okazywałeś, wspominałam wszystkie te sytuacje, w których bez najmniejszego skrępowania mówiłeś „kocham cię”, co dla mnie zawsze było tak trudne, myślę o tym, jak otworzyłeś dla mnie swoje ramiona, swój dom i swoje serce, i dociera do mnie, że tu nie chodzi o przecenianie tego, jaki wpływ na Ciebie kiedykolwiek miałam. Chodzi o to, że zraniłam jedynego człowieka, o którym bez wahania mogę powiedzieć, że jest dobry. Najlepszy. Nigdy sobie tego nie wybaczę. Nie wyślę tych listów, bo dość już przeze mnie wycierpiałeś i nie chcę zmuszać Cię do tego, żebyś rozdrapywał rany, które, mam nadzieję, zdążyły się już zagoić. Pocztówki były niewinne, stanowiły jedynie znak życia, świadectwo pamięci, nie były nawet podpisane. Te listy pozostaną tylko moje. Nie mogłabym ich wysłać. Nie mogłabym Ci tego zrobić.
Pierwszy raz od pół roku jestem w miejscu, w którym, mimo że nie ma Cię obok, czuję Twoją obecność. Już wyjeżdżając ze Szkocji, siedząc w tym przeklętym samolocie do Berlina, nie mając pojęcia, kiedy wrócę, wymyśliłam sobie, że mogę zakończyć moją szaloną podróż tylko w jeden sposób. Jedyny słuszny sposób. Ateny są bardzo georgiosowe, jeśli mogę to tak ująć, choć nie ma w tym ani krzty sensu. Przecież to nie jest Twoje miasto. Mimo wszystko, w końcu jestem gdzieś, gdzie naprawdę mogę odczuć więź z Tobą. Niemal namacalną. Pierwszego dnia zjadłam naleśniki z białym serem i miodem, i popiłam je szklanką soku z pomarańczy. Pyszne, fakt, ale każdy kęs był dla mnie drogą przez mękę. Nie zostanę tu długo. Kilka dni w zupełności mi wystarczy. Czuję, że nie powinno mnie tu być. To Twoje miejsce, nie mogę Ci go odbierać, nie mogę być tu bez Ciebie.
Od właściciela pensjonatu, w którym się zatrzymałam, wydębiłam sadzonkę bugenwilli, zabiorę ją do Glasgow. Nie mam ręki do kwiatów, a w Szkocji panuje zupełnie inny klimat, ale chciałabym, żeby wyrosła. Powinna piąć się po ścianie domu i jeszcze rok temu pomyślałabym, że to nie problem i posadziła ją u Ciebie, ale teraz będzie musiała jej wystarczyć tylko doniczka na moim oknie. Dobrze by było, gdyby choć na chwilę zakwitła. Wystarczyłby mi jeden, intensywnie różowy kwiatek i byłabym szczęśliwa. Nie wiem, czego by on dowiódł, poza tym, że jestem beznadziejnie sentymentalna i otaczam się rzeczami, które przypominają mi o Tobie, bo wciąż Cię kocham, ale i tak chciałabym, żeby się pojawił. Jeden kwiatek. Wystarczy.

E.

*

Berlin, Petersburg, Praga, Barcelona, Paryż i Lizbona. Sześć zdjęć, sześć niepodpisanych pocztówek, sześć dowodów na to, że żyła i pamiętała. Sześć widokówek na sześć miesięcy, w trakcie których jej nie widział. Sześć kartek, które mogłyby mu posłużyć za cel do gry w rzutki. Sześć przeklętych pocztówek, które wisiały na jego lodówce i stanowiły niezbite świadectwo jego słabości. Powinien je wyrzucić i zapomnieć. Zamiast tego każdego ranka wpatrywał się w nie tępym wzrokiem, czekając na to, aż zagotuje się woda na herbatę. Ares też lubił na nie patrzeć. Siadał na kuchennym stole i gapił się na lodówkę. Georgios nie do końca wiedział, czy chodzi mu o pocztówki czy jedzenie schowane za białymi drzwiami, ale lubił sobie wmawiać, że o to pierwsze i naiwnie wierzył w kocią intuicję.
Ostatnia kartka przyszła w połowie kwietnia, choć stempel pocztowy wskazywał, że została wysłana prawie dwa tygodnie wcześniej, dokładnie pierwszego dnia miesiąca. Pierwszego kwietnia. Już sama data widniejąca na kopercie wywoływała nieprzyjemne zawroty głowy, wiązało się z nią zbyt wiele wspomnień. Pierwszy mecz, na który ją zaprosił, dwa zero z St. Johnstone, gol w sześćdziesiątej szóstej minucie. Jeszcze gorzej było, gdy rozdarł kopertę i zobaczył zdjęcie na pocztówce. Żołądek podskoczył mu niemal do gardła. Partenon. Ateny.
Usiadł na skraju kuchennego stołu, nie do końca wierząc w to, co widzi. Odwrócił kartkę, łudząc się, że na drugiej stronie znajdzie jakieś wytłumaczenie. Nic. Ani słowa. Niby co miała napisać? Właściwie nie rozumiał, dlaczego ta widokówka tak nim wstrząsnęła. Mógł się tego domyślić, na cele swojej podróży wybierała dziwaczne miejsca, czemu miałaby nie wbić mu noża w plecy i nie pojechać do Grecji. To było w jej stylu.
- Czego chcesz? – rzucił gniewnie w stronę Aresa, który wspiął się na jego kolana. Kot nawet nie zareagował na jego głos, odbił się od jego ud, wbijając w nie pazury i wskoczył na stół. Usiadł między rękami Georgiosa, odwracając się do niego tyłem, przechylił głowę i przyjrzał się leżącej na blacie pocztówce.
- Tak, to od niej – powiedział, drapiąc Aresa za uszami. Kot uciekł od jego dotyku, rozłożył się na stole, przygniatając przednimi łapami pocztówkę. – Oboje jesteśmy beznadziejni, wiesz? Bo oboje nie przestaliśmy jej kochać.
Może jednak miała rację, zostawiając cię u mnie, pomyślał, nie zważając na gniewne prychnięcie i gładząc kota po grzbiecie. Głupio byłoby żyć ze świadomością, że tylko ja jestem beznadziejnie zakochanym idiotą.

***

Najlepsze urodzinowe życzenia, Pau.